Czciciel Potęgi - Eliza Orzeszkowa - ebook

Czciciel Potęgi ebook

Eliza Orzeszkowa

0,0

Opis

Czciciel Potęgi” to powieść jednej z najwybitniejszych polskich powieściopisarek Elizy Orzeszkowej. Była nominowana do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1905 roku, kiedy to członkowie Komitetu Noblowskiego uznali iż: „O ile w tekstach Sienkiewicza bije szlachetne polskie serce, to w twórczości Elizy Orzeszkowej bije serce człowieka”.

 

„Pośród jednej z najpiękniejszych równin świata, w pobliżu kwitnącego miasta Sardes, lecz pasmem wzgórz kasztanowymi lasami porosłych z niem rozdzielone, nad błękitnym i złoty piasek toczącym Paktolem, stało domostwo słynnego z rozumu i bogactw, Lidyjczyka Pytyona. Nie tylko z bogactw był on słynnym, ale także i z rozumu, przez który właśnie stał się najmożniejszym obywatelem Lidyi, tej krainy, wydającej z łona swego najcenniejsze płody natury: winograd, pszenicę, oliwę i złoto. Sława Pytyona rozchodziła się daleko i szeroko, bo od ruchliwych, przemyślnych, gęsto nad morzem Egejskiem osiadłych handlarzy jońskich, do mieszkańców starego Egiptu i dalszych jeszcze upalnych płaszczyzn Libii, od wielkiego portu Abydos, przez który Persya, jak przez otwarte okno, spoglądała na Grecyę, do samej Suzy, starej stolicy olbrzymiego Perskiego państwa. Na widok prowadzonych przez Pytyona, towarami obładowanych wielblądów, kupcy jońscy niespokojnie skupiali wszystką swoją uwagę i biegłość, bo wiedzieli dobrze, iż najprzenikliwszy z nich i najzręczniejszy w zręczności i przenikliwości Pytyonowi sprostać nie potrafi; że płynnej jego wymowie, gibkim ruchom rąb, towary ukazujących, obfitym a wprost do przekonania trafiającym przedstawieniom i namowom najbardziej nawet ostrożny i doświadczony umysł, nie zawsze oprzeć się zdoła. Przywoził on im indyjskie kadzidła i perły, z różnych wysp zdobywane jedwabie, jak obłok powiewny, z lnów cienkich tkany bissus, niezrównane w piękności swej hafty frygijskie, kobierce, których barwy i wzory stanowiły tajemnicę i wyłączną własność, od niedawna politycznie unicestwionej, Babilonii. Przywoził on im jeszcze wory złotego piasku, wyłowionego w nurtach Paktolu, i rzecz najrzadszą, najpożądańszą, najdroższą — ogromne kły słoniów, po które wysłańcy jego udawali się aż do pustyń Libii, do silnych, długo żyjących, niepodległych i niepodległości swej dumnie broniących Etiopów. Nie z tej przecież tylko zamiany drogocennych przedmiotów na niezmierne ilości drachm i staterów powstały bogactwa Pytyona. W pobliżu Sardes, nad brzegami Paktolu, posiadał on pola rozległe i trzody niezliczone, a w ciemnem wnętrzu niebotycznego Tmolosu, kopalnię złota, którą tysiąc niewolników napełniało nieustannie stukami motyk i młotów. Wszystkim zaś było wiadomo, że żadne pola tak dobrze uprawionemi, żadne trzody tak płodnemi i żadne niewolnicze gromady z takim ładem i taką zarazem srogością rządzonemi nie były, jak się to działo w dobrach Pytyonowych. Niegdyś, zdawać się mogło, że posiada on sztukę czarodziejską znajdowania się jednocześnie na miejscach wielu, przeglądania rzeczy oddalonych, odgadywania nieznanych, mieszczenia i rozwiązywania w jednym swoim umyśle mnóstwa naraz zadań i trudności. Odkąd przecież synowe mu podorastali, uczynił z nich sobie pomocników, mniej pewno biegłych od niego, jednak gorliwych i czynnych. Miał pięciu synów; czterej starsi budzili już uszanowanie w handlarzach, uniżoną uprzejmość we współobywatelach, a strach w niewolnikach. Na jednego tylko, najmłodszego, kupcy zarówno jak współobywatele i niewolnicy spoglądali wcale inaczej niż na tamtych i zdawali się myśleć o nim różne dziwne rzeczy...”

Fragment

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Eliza Orzeszkowa

CZCICIEL POTĘGI

Wydawnictwo Avia Artis

2024

ISBN: 978-83-8349-014-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

I

 Pośród jednej z najpiękniejszych równin świata, w pobliżu kwitnącego miasta Sardes, lecz pasmem wzgórz kasztanowymi lasami porosłych z niem rozdzielone, nad błękitnym i złoty piasek toczącym Paktolem, stało domostwo słynnego z rozumu i bogactw, Lidyjczyka Pytyona. Nie tylko z bogactw był on słynnym, ale także i z rozumu, przez który właśnie stał się najmożniejszym obywatelem Lidyi, tej krainy, wydającej z łona swego najcenniejsze płody natury: winograd, pszenicę, oliwę i złoto. Sława Pytyona rozchodziła się daleko i szeroko, bo od ruchliwych, przemyślnych, gęsto nad morzem Egejskiem osiadłych handlarzy jońskich, do mieszkańców starego Egiptu i dalszych jeszcze upalnych płaszczyzn Libii, od wielkiego portu Abydos, przez który Persya, jak przez otwarte okno, spoglądała na Grecyę, do samej Suzy, starej stolicy olbrzymiego Perskiego państwa. Na widok prowadzonych przez Pytyona, towarami obładowanych wielblądów, kupcy jońscy niespokojnie skupiali wszystką swoją uwagę i biegłość, bo wiedzieli dobrze, iż najprzenikliwszy z nich i najzręczniejszy w zręczności i przenikliwości Pytyonowi sprostać nie potrafi; że płynnej jego wymowie, gibkim ruchom rąb, towary ukazujących, obfitym a wprost do przekonania trafiającym przedstawieniom i namowom najbardziej nawet ostrożny i doświadczony umysł, nie zawsze oprzeć się zdoła. Przywoził on im indyjskie kadzidła i perły, z różnych wysp zdobywane jedwabie, jak obłok powiewny, z lnów cienkich tkany bissus, niezrównane w piękności swej hafty frygijskie, kobierce, których barwy i wzory stanowiły tajemnicę i wyłączną własność, od niedawna politycznie unicestwionej, Babilonii. Przywoził on im jeszcze wory złotego piasku, wyłowionego w nurtach Paktolu, i rzecz najrzadszą, najpożądańszą, najdroższą — ogromne kły słoniów, po które wysłańcy jego udawali się aż do pustyń Libii, do silnych, długo żyjących, niepodległych i niepodległości swej dumnie broniących Etiopów. Nie z tej przecież tylko zamiany drogocennych przedmiotów na niezmierne ilości drachm i staterów powstały bogactwa Pytyona. W pobliżu Sardes, nad brzegami Paktolu, posiadał on pola rozległe i trzody niezliczone, a w ciemnem wnętrzu niebotycznego Tmolosu, kopalnię złota, którą tysiąc niewolników napełniało nieustannie stukami motyk i młotów. Wszystkim zaś było wiadomo, że żadne pola tak dobrze uprawionemi, żadne trzody tak płodnemi i żadne niewolnicze gromady z takim ładem i taką zarazem srogością rządzonemi nie były, jak się to działo w dobrach Pytyonowych. Niegdyś, zdawać się mogło, że posiada on sztukę czarodziejską znajdowania się jednocześnie na miejscach wielu, przeglądania rzeczy oddalonych, odgadywania nieznanych, mieszczenia i rozwiązywania w jednym swoim umyśle mnóstwa naraz zadań i trudności. Odkąd przecież synowe mu podorastali, uczynił z nich sobie pomocników, mniej pewno biegłych od niego, jednak gorliwych i czynnych. Miał pięciu synów; czterej starsi budzili już uszanowanie w handlarzach, uniżoną uprzejmość we współobywatelach, a strach w niewolnikach. Na jednego tylko, najmłodszego, kupcy zarówno jak współobywatele i niewolnicy spoglądali wcale inaczej niż na tamtych i zdawali się myśleć o nim różne dziwne rzeczy... Jednak nie dlatego tylko Pytyona rozumnym zwano, że jak nikt inny bogactwa zgromadzać umiał, lecz i dlatego jeszcze, co o bogactwie mniemał i mówił. Gdy pośród jednego z wielkich rynków miejskich, w Sardes, Celanei lub Abydos, na grzbiecie swego starego, ulubionego wielbląda Mosza siedząc, do otaczających go tłumów o znaczeniu, pożytkach i potędze bogactwa przemawiał, ludzie rodów różnych i przybysze ze stron wszelakich słuchali go z zachwyceniem i zadowolnieniem takiem, że aż z ruchliwych ramion Greków jońskich zsuwały się fałdy chitonów i chlamid, czerwone czapki drżały na głowach Frygijczyków, nad czołami Medów, Baktryan i Asyryjczyków wykrzywiały się ciężkie tyary a Lidyjczycy, uradowani i dumni, na cześć mądrego współobywatela swego wydawali głośne okrzyki. Nie były to przecież mowy uczone, wspaniałe, ale raczej dobroduszne i wesołe, niemniej coś wyższego nad powszedniość, bo przez umysł mówcy wykształtowaną a w serce głęboko mu wrosłą zasadę głoszące. Ten starzec siwobrody, rumiany, niewysoki, krzepki, o siwych źrenicach, ogniście błyszczących pod pomarszczonem czołem i wznoszącą się nad niem tyarą z oplecionej perłami purpury, małą, giętką ręką odrzucał na plecy szerokie rękawy swego, indyjskimi wzorami mieniącego się, kaftana i raźnie, donośnie, jak zwykły sobie człek z pospólstwa, głosu nie miarkując, wołał:  — Na Cybelę silną i płodną, przysięgam! Niech mi ktokolwiek z was pokaże chrząszcza, któregoby jednem postawieniem kopyta nie rozmiażdżył bawół, makolągwę, którejby jednem uderzeniem dzioba nie zamordował jastrząb, zwiędły liść, któregoby nie uniósł na błędne wędrówki wiatr, kroplę wody, którejby w stronę swojego płynięcia nie porwała fala — niech mi kto z was, którzy przecież znaczną gromadą na mowę moją teraz rozdziawiacie gęby, pokaże jakąś rzecz podobną, a wnet wszystko, co posiadam, wiernie na cztery części rozdzielę i trzy z nich ukazicielowi oddam, a jedną tylko dla siebie i pięciu synów swoich zostawię!  Rzecz prosta, iż wezwaniu temu nikt zadość uczynić nie mógł; mówca zaś, drugi rękaw kaftana ku plecom odrzucając, prawił dalej:  — Siłą albo słabością bogowie obdarzyli wszystko, co pod sklepionem niebem, na płaskiej ziemi żyje. Płaską jest ziemia i tylko to, co silne, tworzy jej wypukłości, lub wysokie szczyty. Gdyby Tmolos żył i mową władał, powiedziałby nam z pewnością, jak mu jest błogo na niziny z wysoka spoglądać. Pośród śmiertelnych silni to szczyty, a słabi — niziny, lub też i bagna. Niech mi kto powie, że woli bagnem być aniżeli górą! Kiedy zaś siła najwyższego stopnia swego dosięże, wtedy zwie się potęgą, i tę Pytyon Lidyjczyk czci, bo ona jest mądrością i pięknością świata. A bogactwo — to mocny słup, na którym stoi potęga, jej lemiesz i miecz, dlatego też Pytyon Lidyjczyk bogactwo czci. Bogacz, jak orzeł, buja w szerokich przestworzach, w słonecznym blasku skrzydła kąpie i nad rzeszami drobnego ptactwa króluje siłą i grozą; biedak — to kret, w podziemnych ciemnościach ryjący sobie ciasne gniazdo i w wiecznej trwodze oczekujący, azali mu wnet tego schronienia nie zburzy, a jego samego śmiertelnie w łeb nie ugodzi rydel ogrodnika. Niech mi kto powie, że wolałby być kretem niźli orłem?  Raz, gdy siwobrody, rumiany starzec, na spokojnym wielblądzie siedzący, pytanie to zadał, a niewielkie oczy jego z pod pomarszczonego czoła od zapału pobłyskiwały i z tryumfem rozglądały się po tłumie, z tłumu ozwał się głos:  — Ja, Lidyjczyku, przekładam swoją czarną polewkę nad twoje tuczone bażanty, i swój wieniec laurowy, na olimpijskiem igrzysku zdobyty, nad twoją tyarę z fenickiej purpury i indyjskich pereł. Biedakiem będąc, nikomu nie podlegam i przed nikim nie czuję trwogi; ciebie zaś, bogacza, jedno słowo twego władcy w proch obrócić może. Lacedemończykiem jestem.  Pytyon, do sprzeczek nieprzywykły, bo ludności napełniające rynki zazwyczaj jednomyślnemi z nim były, a w dodatku, z tak możnym człekiem któżby się sprzeczać ważył? — ciekawie zrazu słuchał mowy Lacedemończyka, aż potem śmiechem takim wybuchnął, że aż na grzbiecie swego wielbląda zakołysał się we wszystkie strony.  — Cha, cha, cha! — śmiał się — cha, cha, cha! Na Sabazyosa klnę się, żem nic jeszcze tak uciesznego w życiu swem nie słyszał! Wy szczęśliwi, wy, mieszkańcy Peloponezu, na którego skalistej powierzchni kury nawet jaj znosić nie chcą, a którego przestrzeń jedne tylko moje barany szczelnie okryć-by mogły, szczęśliwsi od nas, obywateli rozległej, żyznej, złotorodnej, potężnej Persyi! Wiem zdawna, żeście zarozumialcy i pyszałki, pychę swoją poczytujący za siłę, której nie posiadacie ani okrucha. Lecz poczekajcie, poczekajcie nieco, myszy! Na was-to najwyraźniej przeznaczenie sprawdzi to, co ja wyznaję, gdy, jak kopyto bawoła kruszy chrząszcza, nasza potęga skruszy waszą słabość! Mój władca — niech mu wszystkie dobre duchy Ormuzda, którego jest wyznawcą, przyjaznymi będą! — mnie w proch nie zamieni, bom dość rozumny, aby go czcić jak ziemskiego boga, i dość bogaty, aby w potrzebie być mu użytecznym. Lecz wy, zuchwalcy, piśniecie kiedyś w dłoni mocarza, jak makolągwa piszczy w szponach jastrzębia, i wtedy dopiero, lecz już zapóźno, poznacie wolę i zamiary bogów!  Śmiał się i zarazem gniewem płonął, Lacedemończyk zaś, wzgardliwy i obojętny, na bok zszedł, bo wedle obyczaju ojczyzny swojej, to, co myślał i czuł, raz tylko i słowy krótkiemi zwykł był wyrażać.  Ale w pobliżu stało tam także chłopię ateńskie, młode, wątłe, z rozpuszczonymi na białą tunikę złotymi włosy i złotem strun pobłyskującą lirą u piersi. Było to dziecię ubogie, może sieroce, które do kwitnących miast Lidyi przywędrowało z pieśniami i czarem ich zdobywało tu sobie kęs chleba. Kiedy, na hardą mowę Lacedemończyka odpowiadając, Pytyon słabości greckiej urągał a wysławiał potęgę Persów, młody Ateńczyk palcami struny szczypał, dźwięczności ich próbując, a potem, pośród chwilowej ciszy, srebrnym głosem zawiódł pieśń o tem, jako na atyckiej ziemi szczupła garść Greków mężnych i wolnych, nad wielkiemi wojskami wrogów nieraz odnosiła zwycięstwa. Śpiewał i oczy zachwycone ku niebu wznosił, a ludzie różni mniej słowami pieśni niżeli głosem śpiewaka oczarowani, otaczać i uważnie słuchać go zaczęli. Wtem Pytyon zawołał:  — Hej, gdzie są słudzy wielkorządcy Lidyi, niewolnika wielkiego króla? Ten malec świętej Persyi i boskiemu jej władcy bluźni! Do więzienia go tymczasem, a potem, na łodzi byle jakiej z powrotem do Aten odprawić! Hojnie nagrodzę i przed wielkorządcą zalecę tych, którzy rozkazu mego usłuchają!  Któżby śmiał nieposłusznym okazać się bogaczowi, który z wielkorządcą poufale do biesiadnego stołu zasiadał, a nie był wcale skąpym, owszem, szeroko sakwę otwierać umiał wszędzie, gdzie widział tego potrzebę i korzyść.  Wogóle przecież Pytyon Lidyjczyk wrogiem pieśni nie był, znajdując je miłemi w chwilach odpoczynku dla ucha i serca; kwiatom, których miał pełne ogrody, przypatrywał się czasem z lubością i w cnotę ludzką wierzył, mniemając wszakże, że jest ona, tak jak bogactwo, jednym z lemieszy potęgi.  — Łotrom źle się powodzi — powiadał — w kajdany ich zakuwają, do ciemnic wtrącają i okrywają hańbą. Jak drachma w talencie, tak cnota mieści się w potędze, lecz ktokolwiekby, jedną drachmę posiadając, nie dążył do zgromadzenia talentu, wierutnym głupcem byłby.  Może z takiego upatrywania korzyści cnoty — może i z innych pobudek, których sam w sobie nie czuł — nigdy, w niezmiernie rozległych czynnościach handlowych, ani na jeden obol nie oszukał nikogo, a wszyscy wiedzieli, że w całej Lidyi nie było niewiasty szczęśliwszej nad żonę jego, Gorgę, i młodzieńców troskliwiej chowanych nad jego synów. Wszakże, ilekroć mu na wadze sądu z jednej strony spoczęło bogactwo, a z drugiej cnota, łacniej swoją przychylność i wiarę przechylał na stronę bogactwa. Kiedy mu raz wspomniano, że jednak w niektórych sercach śmiertelnych istnieje ten szczyt cnoty, który zwie się wspaniałomyślną litością zwycięzcy nad zwyciężonym, czego dowód dał wielki Cyrus, z rozpalonego już stosu przywołując ostatniego z lidyjskich królów, Krezusa, i jak najmilszego przyjaciela u swego umieszczając go boku, Pytyon myślał długo, potem uśmiechnął się filuternie i z cicha wyszeptał:  — Skłonnym do wierzenia, że przebiegły Krezus kilku dobrze przechowanemi kiesami zjednał dla siebie przybocznych Cyrusa w ten sposób, że w nim tę wspaniałomyślność namowami swemi obudzili. Gdyby był nie posiadał bogactw, któremi sobie obrońców kupił, na Cybelę! byłby podówczas na stosie zgorzał jak sucha gałązka.  Potem jednak, poważnie i z nizkiem schyleniem głowy, dodał, raczej poprawił się:  — Cyrus zresztą, przyjaciele moi, potężnym mocarzem był; wszystko więc, cokolwiek bogowie najlepszego wymyślili i stworzyli, w nim mieścić się musiało.  Jakkolwiek Pytyon cenił bogactwo przeważnie za to, że zadawalnia dumę i pożądanie władzy człowieka, jednak nie gardził też wcale rozkoszami wszelkiemi, których dostarczać może. Niegdyś, w dalekich i długich wędrówkach, mężnie i wytrwale znosił głód i pragnienie, skwary i trudy, a lata młodości spędził, częścią pod wędrownymi namiotami, częścią w wielce skromnem, z niezgrabnych bierwion skleconem domostwie. Odkąd przecież ze znacznej już poojcowskiej spuścizny uczynił majątek prawie bajecznej wielkości i oparł go na niewzruszonych podstawach, siedlisko jego zasłynęło po świecie ze wspaniałości swojej budowy i z nagromadzonych w niem skarbów sztuki, zarówno greckiej jak wschodniej.  Grecka i wschodnia sztuka budownictwa, greckie i wschodnie kamienie i metale, łączyły się w domostwie Pytyona, wznoszącem się u stóp wzgórz kasztanowych. Ściany jego, obyczajem sąsiedniej Frygii, składały się z odłamów skał, które tysiączne gromady niewolników, kosztem niezmiernych trudów rozłupywały młotami i w różne kształty ociosane spajały silnym cementem. Na tych ciemnych i różnowzorych ścianach spoczywał płaski dach z miedzi korynckiej, tę posiadającej właściwość, że w blasku słonecznym płonęła jak roztopione złoto, a szerokie, ze wszech stron obiegające je tarasy wspierał tłum kolumn z dostarczonych przez jońskie wyspy, białych i żółtych marmurów. Te same marmury, z asyryjskiemi cegłami zmieszane, tworzyły szerokie i wspaniałe schody, z wysokich tarasów spuszczające się ku rozległym trawnikom i ogrodom. Najprzezroczystsze ze szkieł, obficie przez Fenicyan i na wyspie Lesbos wyrabianych, w spiżową oprawę ujęte, nakształt wody w szczelinach skalnych, świeciły w głębi wązkich, ze skały wykutych nisz, a po tarasach, trawnikach, ogrodach, u stóp schodów i u rzeźbionych z cennego drzewa, lub z metalów kutych drzwi, rozsiadały się ciężkie, srogie lub tajemnicze, spiżowe lub marmurowe lwy, smoki, sfinksy.

 Na widok tego niezmiernego gmachu, Ateńczyk, z łona przyrody genialnym artystą wyszły, uśmiechnąłby się lekceważąco i wzgardliwie; lecz mijający go Azyaci z krajów różnych szeroko od zachwycenia rozwierali oczy i nizko pochylali głowy. Nie było w nim tej boskiej poezyi myśli i uczuć, która z głazów najgrubszych uplata arcydzieła harmonii, wzniosłości i gracyi; lecz z ogromnej, ciężkiej, ciemnej, a przecież blaskami płonącej całości, w oczy i duszę każdego patrzącego biły i w powietrzu unosić się nad nią zdawały dwa wyrazy, będące nazwami dwu ideałów i pana tego gmachu i Azyi: bogactwo i potęga!

II

 O bardzo wczesnej porze, bo przy pierwszych brzaskach świtania, ze schodów Pytyonowego domu zstąpił młody mężczyzna i przez szerokie trawniki, potem przez pola, oliwnemi drzewami zasadzone, dążył ku kasztanowym wzgórzom. Od białej, do kolan tylko sięgającej i czerwonym pasem przewiązanej sukni, silnie odrzynała się ciemna śniadość jego odsłoniętych ramion i nóg nagich, w lekkie tylko sandały obutych. Czerwona czapka frygijska osłaniała zaledwie wierzch jego głowy, bogato kruczymi włosy okrytej, a jaskrawą barwą uwydatniała śniadość podłużnej twarzy i czarną aksamitność źrenic. Był bardzo młody, nie zdawał się mieć więcej lat nad dwadzieścia, a w wysmukłej jego postaci i wszystkich jej ruchach, z niewieścim prawie wdziękiem łączyło się coś nakształt marzycielskiego lenistwa, lub do wszystkiego na ziemi zniechęconej obojętności. Powoli, obojętnie, przechodził mimo wyłaniających się ze zmroku ciężkich lwów spiżowych i tajemniczo bielejących sfinksów, na nic z tego, co otaczało go, nie patrząc, owszem, zdając się niechętnie od codziennie spotykanych widoków odwracać i oddalać. Im dłużej szedł, tem więcej przyśpieszał kroku i, ze wzrokiem utkwionym daleko, pragnął, zda się, co najprędzej zajść jaknajdalej. Szybko też przebył wielki łan oliwny i, jeszcze parę stadyów pomiędzy drzewami perskich śliw i rozwieszonymi śród nich splotami brzoskwiń uszedłszy, uprawne pola opuścił i na jedno z kasztanowych wzgórz wstępować zaczął. Tam, na znacznej wysokości, u brzegu leśnej zarośli, pod szeroko rozpostartemi gałęźmi, stała szeroka ława marmurowa, z wezgłowiem naśladującem łagodną i wielkouchą głowę słonia. Na tej ławie młody lidyjczyk wyciągnął swoje gibkie, delikatne członki, ramiona nad głowę zarzucił i w tej leniwej postawie powolne spojrzenie toczył dokoła. Śniade jego ciało, czerwony pas i czapka, jaskrawo odbijały od śnieżnej białości ławy, która na tle gęstej zieleni wznosiła się wysoko nad całym rozległym i w rozmaitość barw, kształtów i linii bardzo bogatym krajobrazem.  Było to w miesiącu, który po grecku zwał się Anthesterion, czyli pierwszy miesiąc kwiatów. Istotnie, świat płynął morzem kwiatów. Po wzgórzach, które od wschodu otaczały równinę szeroko rozwartem półkolem, puszyste, różowe kiście gęsto okryły kasztanowe lasy; w rozległym ogrodzie, który za ciężką masą Pytyonowego domu wspinał się na wzgórza i wraz z niemi falował pod wyniosłemi wachlarzami palm, u stóp rozłożystych platanów wśród ciemnych cyprysów i mirtów, łany tulipanów ognistą czerwienią płonęły przy śnieżnej białości narcyzach i wszelkiemi barwy mieniących się różach i hyacyntach. Na równinie, nad trawnikami pełnymi fiołków, kwitły śliwowe i migdałowe drzewa; tu także, z za ostatniego z kasztanowych wzgórz, błękitny, szeroki, jakby z posiadanych w sobie bogactw dumny, wypływał Paktol, brzegami wód muskał oliwne i brzoskwiniowe sady, z pomiędzy gęstych winnic spływał na wielkie łąki i znikał u ostatniego kresu widnokręgu, kędy, jak olbrzymi cień, wznosił się złotodajny i źródło złotodajnej rzeki w sobie zawierający Tmolos. Stąd ta najwyższa z gór lidyjskich, wydawała się cieniem olbrzymim, ciężkiemi wyżłobieniami szeroko uściełającym północny skłon nieba, siną mgłą owianym i u szczytu świecącym siwizną wiecznego śniegu. Ten cień olbrzymi panował nad całym widzialnym stąd światem bardzo z daleka; bliżej zaś, zupełnie wyraźny, wznosił się u szczytu najwyższego z kasztanowych wzgórz umieszczony posąg Cybeli. Było to miejsce święte, na którem w dniach oznaczonych, ku czci bogini płodności i uciech cielesnych, kapłani i kapłanki odbywali procesye i orgie. Nie była to grecka Pallada, z hełmem męstwa nad czołem a ptakiem mądrości u stóp, ani Artemida dumna i dziewicza, ani nawet Afrodyta, zmysłowa, lecz jaśniejąca wdziękiem. Była to bogini Azyi, ogromna, ciężka, z piersią olbrzymią i postawą groźną. Biała jak śnieg, bo z paryjskiego marmuru wykuta, stała na wozie przez cztery lwy, równie jak ona, ogromne i srogie, ciągnionym i brzemieniem swojem, zarówno jak swojego wozu i zaprzęgu zdawała się przytłaczać służące jej za piedestał zielone wzgórze.  Wszystko to w sinawym świcie stało zdjęte tą zaklętą nieruchomością i ciszą, która poprzedza wejście jutrzenki. Całe to niezmierne bogactwo barw i kształtów wydawało się martwem, lub w kamiennym śnie pogrążonem. Najlżejszy dźwięk, ani szelest nie mącił milczenia, najsłabszy połysk nie świecił nigdzie; ptaki spały i rosa nie padała jeszcze z okrytego białawą krepą nieba. Wtem, na stoku wzgórza, niedaleko spoczywającego na szerokiej ławie lidyjczyka, lecz w takim kierunku i oddaleniu, że spostrzedz i usłyszeć tego nie mógł, zamigotał pośród zieleni błysk srebrzysty i ozwał się słaby szelest. Zarazem biała ręka w złote pierścienie zdobna rozchyliła gęstwinę gałęzi i na skraj lasu wyszła młoda dziewczyna, jednem zaokrąglonem ramieniem trzymająca na głowie wysmukły dzban srebrny, a drugiem, przyciskająca do piersi więź kasztanowych kwiatów. Suknię miała białą, krótką, poniżej piersi wzorzystym pasem przepasaną, a tak przeźroczystą, że nawet gęstemi fałdami swemi nie ukrywała zupełnie atłasowej i karminami młodości mieniącej się białości jej ciała. Biała, wysoka, lekka, z koroną kasztanowych warkoczy nad zgrabną głową, w złotych pierścieniach, naramiennikach i kolcach, ze srebrnym dzbanem na głowie i pękiem kwiatów u piersi, u skraju lasu stanęła i wnet niespokojne wejrzenie zwróciła ku niedalekiej ławie. Jednocześnie na twarz jej okrągłą, zarumienioną, prawie dziecinną, wytrysnął wyraz radości, szczerym uśmiechem rozlał się po policzkach i ustach, namiętnym ogniem błysnął w oczach. Z za wielkich uszu marmurowego słonia dostrzegła frygijską czapkę i na tle nieruchomej, milczącej przyrody stała się obrazem świetnego, wesołego, szczęśliwego życia. Ze szczęśliwą, swawolną myślą w oczach i uśmiechu, na palcach drobnych stóp, bez najlżejszego szelestu stąpając, zbliżała się do ławy, a gdy o parę zaledwie kroków od niej się znalazła, szybko, z ruchami rozbawionego dziecka, dzban z głowy zdjęty na ziemi umieściła i pęk kasztanowych liści zanurzywszy na chwilę w napełniającej go wodzie, lekkiem wstrząśnieniem ramienia na twarz nieruchomo spoczywającego lidyjczyka rzuciła deszcz kropel. Jednocześnie nad głową mu zabrzmiał świeży, jak wiosna i młodość, śmiech. Lidyjczyk ani powstał, ani nawet poruszenia żadnego nie uczynił, tylko, z nagłym uśmiechem na zamyślonej przedtem twarzy, z cicha wymówił:  — Melissa!  Dziewczyna poskoczyła i w pełnej swej krasie przed nim stanęła.  — Jakże lękałam się, o Diloramie, że cię dziś tutaj nie znajdę! — zawołała. — Jedyna to cicha godzina, w której we dwoje z sobą być możemy! droga godzina! boska godzina!  Mówiąc to, na szerokiej ławie obok niego usiadła i pieszczotliwymi ruchami białych dłoni ze śniadego czoła ocierała mu krople wody, któremi go przed chwilą była zrosiła. Wtedy i on, podnosząc się nieco, ramieniem ją otoczył i długo oboje z upojeniem na siebie patrzyli. Koralowe jej usta, drżąc, szeptały:  — Jakiś ty piękny, Diloramie, i jaki mnie miły! Każdego rana biegnę do ciebie, jak łania do źródła, aby na dzień cały napoić się tobą i na nieodstępnego towarzysza duszy, wziąć sobie słodki twój obraz! Kiedy nadejdzie ta błogosławiona chwila, w której twój ojciec, Pytyon, odda ci mnie na małżonkę, nic już rozłączać nas nie będzie. Ale teraz, matka twoja, Gorgo, srogo mię przez dnie całe w oddaleniu od ciebie trzyma i do różnych zaprawia robót, które ja, wdzięczna sierota, spełniam pilnie, lecz często łzami tęsknoty za Diloramem moim oblewam. Tylko poranki, tylko te wczesne, drogie poranki są szczęściem mojem!  Diloram nie mówił nic, ale wzrok, coraz więcej zachwycony i płomienny, przesuwał po ożywionych rysach i pięknych kształtach dziewczyny, której kibić obejmowało jego ramię. Nakoniec, żartobliwie na suknię jej ukazując, przemówił:  — Tenbissus, tak kosztowny i przez was ulubiony, źle strzeże tajemnic niewieścich! Poznaję, żeś przed chwilą kąpała się w Paktolu...  Melissa spojrzeniem po własnej powiodła postaci. Istotnie, pyłki złotego piasku toczonego przez Paktol świeciły gdzieniegdzie na obnażonych jej ramionach i za przeźroczystą osłoną sukni. Zaśmiała się wesoło, ale wnet od sposobu, w jaki na nią patrzał Diloram, tak cała spłonęła, że od czoła do stóp różowe cienie rozpłynęły się po alabastrach jej ciała. Chciała rzec także coś żartobliwego, ale nie mogła, bo Diloram ją mocno do piersi przycisnął. Nie broniła się, owszem, oba ramiona zarzuciła mu na szyję i drżąca, płonąca, gibka, jak powój do topoli, do wysmukłego młodzieńca przylgnęła. Teraz obie ich głowy spoczywały na głowie słonia, łagodnie marmurowemi oczami zdającej się ku nim spoglądać, a usta, to łączyły się pocałunkami, to drżały zaledwie dosłyszalnym szeptem.  Świat zaś stał jeszcze w błękitnawem świtaniu, nieruchomy, bez dźwięków i blasków, a okrywająca wzgórza i równinę gęstwina zieleni i kwiatów zdawała się być kolebką tej upalnej sielanki młodości i wschodu.  Pierwsza Melissa podjęła głowę, z której warkocze bronzową strugą na plecy jej spłynęły, i kibić swą z uścisku kochanka uwolniła. Nie był to srom dziewiczy, który ją z upojenia zbudził, bo miłość dla Dilorama przenosiła w niej wszystkie inne uczucia, ale właściwa niewiastom przebiegłość nasunęła jej myśl, że w tej chwili właśnie najłatwiej od ukochanego otrzymać może to, czego pragnęła, a czego on jej dotąd odmawiał zawsze. Ta myśl, trochę podstępna, a trochę swawolna, z za rzęs spuszczonych świeciła jej w oczach, kiedy, ramieniem o wezgłowie wsparta, poważnie mówić zaczęła:  — Jeżeli prawdą jest, że kochasz mię, Diloramie, czemu tak często smutnym i zamyślonym bywasz? Wiele już razy pytałam cię o to, ale ty zbywasz mię zawsze jak dziecko żartem, lub odpowiedziami, w które uwierzyć nie mogę. Czy mniemasz, że mię ta skrytość nie boli? Pocałunki twoje nie są mi zupełnie słodkie, bo za nimi połowę swojej duszy przede mną ukrywasz. Nie jestem, Diloramie, dzieckiem, ani niewolnicą i miłość moja ma dumę, którą nieufność obraża!  Słowa te zgasiły na twarzy Dilorama miłosne płomię i powlekły ją chmurą prawie ponurą. Z odwróconym od kochanki wzrokiem, milczał. Ona zaś, coraz żywiej i zarazem żałośniej nalegała.  — Bo i czegóż ci w domu twego ojca i w gronie twojej rodziny niedostawać może? Posiadasz wszystko, co żywi i pieści usta, oczy, serce. Posiadasz to, czegom ja nie posiadała nigdy: rodziców i braci, a nikt ci żadnej krzywdy nie wyrządza. Posiadasz nawet wolność, bo odkąd z tajemniczej wędrówki swojej powróciłeś, ojciec nie rozkazuje ci nic i żadnym udziałem w zarządzie dóbr swoich i dalszem ich powiększaniu ciebie nie obarcza. Posiadasz nakoniec miłość moją i wkrótce ma nadejść dzień naszych zaślubin... Czegóż więc nie dostaje ci jeszcze? Czego więcej pragnąć możesz?  Po chwili milczenia, nie patrząc na nią, chmurnie odrzekł:  — Pragnę ciebie jedną wziąć i odejść stąd daleko... gdziekolwiek... byle na inną drogę i do innego życia!...  Melissa klasnęła w dłonie.  — Takim był mój domysł! — zawołała. — Nie darmo, trzy lata temu, zniknąłeś nagle z domu i po dwuletniej nieobecności wróciłeś dopiero przed rokiem. Ten lekarz joński, Chileas, którego do chorej matki twej przywiózł był wówczas Pytyon, powiadał, że duszę masz niespokojną i że cię w świat pociągnął jakiś uczony ateńczyk, z którym poznałeś się w Sardes. Zapamiętałam to sobie dobrze i myślałam nieraz, że cię znowu niespokojna twoja dusza w daleki świat ciągnie. Powinieneś jednak pamiętać o tem, ile ciężkiej zgryzoty zniknięcie twoje sprawiło matce, która z żalu wychudła wtedy, postarzała i odtąd już zdrowia nie odzyskała nigdy. Powinna też cię dla Pytyona jednać wielka dobroć, z którą obszedł się z tobą, gdy powróciłeś. Żadnych nie czynił ci wyrzutów, tylko, gdy schyliwszy się przed nim, kolana jego objąłeś, z radości, że cię odzyskał, zapłakał. Bardzo dobrym jest ojciec twój, Diloramie, dla ciebie, dla mnie, dla wszystkich...  — Jesteś dzieckiem brata jego, Melisso, więc opieki swojej udzielając tobie, Pytyon okazał tylko przyjaźń dla krwi własnej — chmurnie przerwał Diloram.  Ale Melissa w zapale swym na przerwę nie zwróciła uwagi i mówiła dalej:  — Drobną dzieciną, osieroconą po ojcu i matce, wziął on mnie do domu swego i byłam mu odtąd zawsze najulubieńszą córką. Dwaj synowie jego, Bubares i Toraks, wielkie majątki wzięli wraz z żonami; dwaj inni, dlatego żadnej niewiasty nie poślubili dotąd, że Pytyon dla nich i oni dla samych siebie dość bogatych i dostojnych małżonek wynaleźć nie mogą. Tobie zaś, gdyś mu tylko miłość swą dla mnie wyznał, mnie, sierotę ubogą, z jego tylko łaski wszystko mającą, bez wahania zaślubić pozwolił. O, wdzięcznam mu tak, że często wdzięczność łzami tryska mi z serca! I tego nie rozumiem, Diloramie, jak mogłeś wówczas opuścić tak dobrego ojca i jak możesz teraz znowu opuszczenia go pożądać!  Istotnie, łzy potoczyły się po jej policzkach i tak wymownie sprawy Pytyona przed sercem syna jego broniły, że Diloram szybkim ruchem podniósł się na ławie i wyprostowany, z brwią zsuniętą, zawołał:  — Jak