Od zera. Wspomnienia o miłości, Sycylii i odnajdywaniu domu - Tembi Locke - ebook

Od zera. Wspomnienia o miłości, Sycylii i odnajdywaniu domu ebook

Tembi Locke

0,0
49,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Serial Netflix

Bestseller New York Timesa

Reese's Book Club

Ta książka wywołuje we mnie cały wachlarz emocji! [Tembi Locke] uczy się zdrowieć w najpiękniejszy sposób - poprzez wsparcie trzech pokoleń kobiet - i tak, jest też włoskie jedzenie.

Reese Witherspoon we wpisie dla swojego fanklubu (

Pierwszy raz Tembi spotkała Saro na ulicy we Florencji. Uczucie między nimi wybuchło niemal natychmiast, choć pochodzili z całkowicie różnych światów. Saro był rodowitym Sycylijczykiem i szefem kuchni, a Tembi - czarnoskórą Amerykanką, artystką. Rodzina Saro ceniła tradycję i nie chciała zaakceptować jego małżeństwa z Tembi. Ich miłość jednak w końcu pokonała tę niechęć. Wtedy zjawił się nowy, groźny wróg - nowotwór. Saro dzielnie walczył o każdy dzień, ale bezlitosna choroba nie ustępowała. Mieli dla siebie coraz mniej czasu...

Sycylijczycy mawiają, że każda historia zaczyna się od małżeństwa lub śmierci. Od zera jest właśnie taką historią i - co istotne - wydarzyła się naprawdę. Po śmierci ukochanego kobieta wyjechała na sycylijską wieś, gdzie spędziła wiele dni ze swoją córką i teściową. Szukała śladów utraconej miłości, próbowała się nauczyć żyć bez Saro i pogodzić ze swoim wdowieństwem. Nie było to łatwe, ale proste życie, tradycyjna kuchnia i mądrość zżytej społeczności pozwoliły Tembi wreszcie odnaleźć ukojenie i odkryć tajemniczą siłę płynącą ze wsparcia kochającej się rodziny i trzech pokoleń kobiet.

Ta wzruszająca i pięknie napisana opowieść pokaże Ci, jak ważna jest odwaga, aby sięgnąć po miłość i walczyć o to, co ważne. Uzmysłowi Ci również, że zawsze jest nadzieja na odbudowanie siebie, nawet po najbardziej bolesnej stracie. Przekonasz się też, że włoskie jedzenie może smakować jak szczęśliwe życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 452

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Tembi Locke

Od zera

Wspomnienia o miłości, Sycylii i odnajdywaniu domu

Przekład: Irmina Lubowiecka

Tytuł oryginału: From Scratch: A Memoir of Love, Sicily, and Finding Home

Tłumaczenie: Irmina Lubowiecka

ISBN: 978-83-8322-381-0

Copyright © 2019 by Tembi Locke

All rights reserved, including the right to reproduce this book or portions thereof in any form whatsoever.

The original publisher copyright © Simon & Schuster. SIMON & SCHUSTER PAPERBACKS and colophon are registered trademarks of Simon & Schuster, Inc.

Polish edition copyright © 2024 by Helion S.A.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttps://editio.pl/user/opinie/odzews_ebookMożesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwicetel. 32 230 98 63 e-mail:[email protected]: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Opinie o powieści

Od zera

„Te przepiękne wspomnienia zabierają nas w osobistą podróż Tembi naznaczoną miłością, rodzicielstwem i utratą jej męża, Saro. Tembi uczy się zdrowieć w najpiękniejszy sposób — poprzez wsparcie trzech pokoleń kobiet — i tak, jest też włoskie jedzenie. Całe mnóstwo włoskiego jedzenia!”

— Reese Witherspoon

„Wspaniała lektura… Od zera to książka napisana w niezwykły sposób. Locke umożliwia swoim czytelnikom zanurzenie się w zmysłowych doznaniach Sycylii. Pozwala podejrzeć swoje szczęśliwe relacje z córką, mężem i ich rodziną. Gdy porównuje wytwarzanie sera do smutku, opisując, jak jedno i drugie potrzebuje »czasu, ciężkiej pracy i uwagi«, przedstawia nowe spojrzenie na emocję istniejącą od zawsze. Nawet jej opis klasycznej mgły Los Angeles wydaje się świeży”.

— Associated Press

„Choć historia Tembi opowiada o smutku i stracie, jest też celebracją miłości, jedzenia, opieki i rodziny”.

— „New York Post”

„Te wspomnienia wzmocnią twoją wiarę w silną, odporną na przeciwności miłość”.

— Refinery29

„Historia miłosna, tragedia i opowieść o rodzinie opakowane razem w jedną przepyszną książkę…”

— Real Simple

„Locke poruszająco opisuje proces żałoby i odnajdywania ukojenia podczas trzech wakacyjnych pobytów we Włoszech po śmierci swojego męża… Na koniec podaje kilkanaście sycylijskich przepisów, które budzą w niej pamięć o Saro. Surowe i szczere wspomnienia Locke podniosą na duchu czytelników cierpiących z powodu utraty kogoś bliskiego”.

— „Publishers Weekly”

„Hipnotyzujące… Czytelnicy nie będą chcieli odłożyć wspomnień Locke, tak przekonująco opisuje ona swoje osobiste doświadczenia oraz uniwersalne wzloty i upadki w życiu”.

— „Booklist”

„W swoim debiucie literackim aktorka i mówczyni TEDx, Locke, przedstawia ciepłe wspomnienia o romansie, bolesnej stracie i uzdrowieniu… Wciągająca opowieść o utraconej i odnalezionej miłości”.

— „Kirkus Reviews”

„Historia Tembi Locke różni się od tych, które słyszeliście wcześniej… Wytrzymałość i wytrwałość Locke w obliczu jej straty są niesamowicie poruszające, podobnie jak jej otwarta ciekawość miejsca, które początkowo nie było dla niej szczególnie przyjazne… Szczera, mądra i z talentem do żywych metafor, jest także wspaniałą i wpływową pisarką… Poruszające, barwne wspomnienia Tembi Locke to epicki międzykulturowy romans, tragedia, opowieść o poznawaniu siebie, a przede wszystkim świadectwo prostej leczniczej mocy dobrego jedzenia”.

— „Shelf Awareness”

„Absolutnie fascynująca historia miłosna… Tembi Locke napisała głęboko osobistą opowieść, pełną nadziei i inspiracji. W stracie mogą znaleźć zarówno wielkie piękno, jak i szansę na przemianę ci, którzy naprawdę otworzyli się na życie. W tej zapadającej w pamięć książce Tembi pokazuje nam, jak potężna — i ostatecznie podnosząca na duchu — może być ta podróż. Lektura tych stron odmieni cię na zawsze”.

— Claire Bidwell Smith, autorka książki Anxiety: The Missing Stage of Grief

„W jaki sposób wzrasta twoja miłość do męża, gdy jesteś tuż po ślubie, gdy stajesz się żoną, opiekunką i młodą wdową? Jak można przeżyć utratę miłości, na którą warto było czekać w deszczu? Tembi Locke wspina się na wulkany, gotuje i dołącza do społeczności rodziny męża w małym miasteczku we Włoszech. Od zera to chwytające za serce, ale dodające otuchy wspomnienia o przebaczeniu. A Locke to silna, pełna radości kobieta; doświadczona aktorka, która okazuje się być również poetką”.

— Helen Ellis, autorka bestsellera AmericanHousewife

„Przepiękne wspomnienia o podejmowaniu ryzyka, odnalezieniu miłości i tworzeniu domu z dala od niego. W Od zera Tembi Locke poruszająco pisze o stracie, żałobie i uzdrawiającym cudzie jedzenia”.

— Laila Lalami, autorka książki The Moor’s Account

Dla Saro, który rozpalił ogień miłości

Dla naszej córki Zoeli, wiecznego płomienia

Nie sądź, że zdołasz pokierować ścieżką miłości, bo to miłość, jeśli uzna cię za godnego, pokieruje twoją ścieżką.

— Kahlil Gibran

Prolog

Na Sycylii każda historia rozpoczyna się od małżeństwa lub śmierci. W moim przypadku od nich obu. I tak oto znalazłam się za kierownicą zardzewiałego fiata, jadąc krętą wiejską drogą na obrzeżach Aliminusy, małej sycylijskiej miejscowości, z prochami mojego męża w małej drewnianej skrzynce wciśniętej między uda. Zamierzałam włamać się do gaju oliwnego u podnóża gór Madonie na północnym wybrzeżu wyspy; były to należące do rodziny Saro spadziste tereny usiane wiekowymi drzewkami morelowymi i gruszami.

Przy tej drodze nazbierał kiedyś dojrzałych owoców z drzewa morwy; poukręcał łodyżki kiści pulchnych winogron z winorośli; rozkopał dłońmi ziemię, żeby mi dokładnie pokazać, jak rośnie bulwa kopru włoskiego. Patrzyłam, jak odgina warstwy zewnętrznej skórki bulwy. Potem kazał mi zamknąć oczy. Przysunął serce fenkułu pod mój nos, każąc mi wdychać jego ziemisty, przypominający lukrecję zapach, odkrywający przede mną tajemnice tego miejsca. Pragnął pokazać mi siłę i delikatność tego naturalnego świata — miejsca, w którym się urodził. Poprzedniego lata staliśmy tutaj, przyglądając się wzgórzom, na których bawił się jako dziecko.

— Rób, co zechcesz, ale przywieź część moich prochów na Sycylię — powiedział do mnie Saro poprzedniego lata, gdy staliśmy dokładnie w tym miejscu. Niedawno zaczął znów chorować na nowotwór, ale jego śmierć wciąż wydawała mi się czymś abstrakcyjnym. Myślałam, że mamy dla siebie jeszcze kilka lat, może pięć. Mimo to on się przygotowywał i przygotowywał mnie. To było miejsce, w którym chciał zostawić część siebie na zawsze, dlatego byłam tutaj, przeleciałam ponad jedenaście tysięcy kilometrów z naszego domu w Los Angeles, aby dotrzymać swojej obietnicy, że spełnię jego życzenie.

Otoczyły mnie dźwięki późnoletnich świerszczy, cykad i jaszczurek rozpierzchających się w poszukiwaniu schronienia przed zachodzącym sycylijskim słońcem. Powietrze było gęste od odurzających zapachów eukaliptusa, płonącego drewna i dojrzewających pomidorów. W oddali bił dzwon kościoła, wzywający wiernych na popołudniową mszę. Przez chwilę wyobraziłam sobie swoją siedmioletnią córeczkę, biegnącą boso po brukowanej uliczce. To ona była drugim powodem, dla którego znalazłam się na wybrzeżach Sycylii, to był jedyny znany mi sposób, żeby jej tata pozostał żywy w jej pamięci.

Zatrzymałam samochód na szczycie stromego wzgórza, wrzuciłam luz i dwa razy sprawdziłam, czy hamulec jest zaciągnięty. Potem wyjęłam spomiędzy ud pudełko z prochami swojego męża, lepkie od potu. W tej małej drewnianej szkatułce, w której kiedyś trzymał swoje kostki do gitary, znajdowała się jego część, którą zachowałam dla siebie. Pudełko zostawiło wzór z pionowych linii na jego ulubionym fragmencie mojego ciała. Nadszedł czas. A mimo to nie mogłam zmusić się do opuszczenia samochodu.

Saro, szef kuchni, zawsze mówił, że poślubił Amerykankę, afroamerykańską kobietę, która ma kulinarną duszę Włoszki. W jego rozumieniu byłam Włoszką w taki sposób, w jaki wszyscy ludzie powinni być Włochami: przy stole. Dla niego oznaczało to zachwyt świeżym jedzeniem, wykuwanie wspomnień i tradycji podczas podawania sobie nawzajem chleba i popijania lokalnego wina. To było życie, na które się natknęłam przypadkiem, kiedy dosłownie zderzyliśmy się pod markizą najlepszej lodziarni we Włoszech. Szczęście, przeznaczenie. Wystarczyło jedno spojrzenie i wiedziałam, że ma ten rodzaj brązowych oczu, w których zapisane są historie i które sprowokują mnie do opowiedzenia własnych. Jego profil mógł być wyjęty z antycznej rzymskiej monety, a wszystkie jego cechy — oliwkowa skóra, silna linia szczęki i faliste, czarne niczym węgiel włosy — wywołały wizję naszych splątanych ciał, która spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Powiedziałam „Mi scusi” swoim najlepszym studenckim włoskim. On odpowiedział „Cześć” bez chwili zawahania. To był moment, w którym buchnął w nas ogień.

Teraz rozumiałam, że kiedy Saro pojawił się w moim życiu, niemal natychmiast stał się formą w miejscu, gdzie dotąd była tylko pusta przestrzeń. Koił to, o czym nawet nie wiedziałam, że potrzebuje ukojenia, był absolutnie gotowy przyjąć to, co było we mnie nieokiełznane, niespokojne, niedokończone i sprzeczne. Razem chłonęliśmy życie niczym dwa widelce jedzące z jednego talerza. Gotowi słuchać, kochać, patrzeć w mrok i wciąż dostrzegać wąską nitkę księżyca.

W końcu otworzyłam drzwi samochodu i chłodniejsze powietrze wlało się do środka wraz z kolejnymi wspomnieniami. Pomyślałam o Saro i ostatniej doczesnej przyjemności, którą ze sobą dzieliliśmy, lodach wodnych na patyku w kształcie rakiety. Szczegółowość tego wspomnienia przytłoczyła mnie. Przeniosło mnie wprost do naszego ostatniego dnia. Czasu, gdy przestrzeń naszego życia i wszystko, co w nim mieliśmy, zostały zredukowane do drobnych intymnych gestów koniecznych w obliczu śmierci: do karmienia mojego męża lodami na patyku. Do tego, jak przystawiałam je do jego ust, o każdej pełnej godzinie fatygując pielęgniarkę z hospicjum, żeby wyjmowała jedną porcję z zamrażarki, na wypadek gdyby obudził się i był w stanie jeść. Chciałam ofiarować mu łagodną, ciągłą opiekę jako ostateczny wyraz mojej troski i miłości. Chciałam, żeby ostatnie wrażenia na jego podniebieniu były kojące, subtelne, a nawet przyjemne. Zasługiwał na to. Przez lata spędzone wspólnie w kuchni nauczył mnie, że detale są wszystkim. Wrażenie pierwszego smaku zdarza się tylko raz. Jeśli potrzebne były lody na patyku, postanowiłam, że będą to najbardziej wyjątkowe lody na patyku: świeżo wyciskana lemoniada z nutką agawy.

W tych ostatnich dniach czas jednocześnie dłużył się i przeciekał między palcami. I chociaż zrobiłam, co mogłam, żeby przygotować na życie bez taty naszą córkę Zoelę, która właśnie skończyła siedem lat, żeby była blisko, żeby uczestniczyła w wydarzeniu, które miało zmienić jej życie na zawsze, martwiłam się, że nie zrobiłam wystarczająco dużo.

W ostatnim dniu zamknęłam drzwi do naszego gabinetu i usiadłam obok niego na szpitalnym łóżku. Pocierałam topiącym się smakołykiem jego wargi. Całe życie pełne pocałunków tych warg było na wyciągnięcie mojej ręki. Potem pocałowałam go w czoło, a kiedy się odsunęłam, zobaczyłam, że odrobina soku spłynęła na jego język. Ani na chwilę nie oderwał ode mnie wzroku. Ja też polizałam zmrożony sok. Uśmiechnął się. Dzieliliśmy ze sobą moment przyjemności, zupełnie tak jak na początku, gdy skończyliśmy się kochać, a on wyszeptał mi do ucha:

— Czuję niewyczerpane pragnienie miłości, miłości twojego ciała i duszy.

A potem odszedł.

Jego śmierć sprawiła, że znów pojawił się we mnie ogień. Cała siła, którą zebrałam jako kobieta, matka i kochanka, zniknęła, nagle i doszczętnie. To było jak zostać pchniętym na ostre kamienie podczas odpływu, brzuchem do góry, w samo południe, w najdłuższy, najgorętszy dzień najdłuższego roku w twoim życiu. Wydawało się, że mój smutek nie ma dna, nie ma drogi wyjścia, tylko w głąb. W głąb, w ciemność, osamotnienie i życie bez jego dotyku. Ale to moja ostatnia złożona mu obietnica przywiodła mnie wiele miesięcy później do tego sadu w sercu Morza Śródziemnego, rozpaczliwie pragnącą odrobiny światła.

Kościelny dzwon uderzał po raz ostatni, a ja trzymałam szkatułkę z prochami w dłoni. Amore, l’ho fatto — zrobiłam to. Przywiodłam nas aż tutaj. Wysiadłam z auta.

Zachodzące słońce przypomniało mi naszą pierwszą wycieczkę samochodową przez Sycylię, kiedy przemierzaliśmy odległe wnętrze wyspy. Nie było tam niczego poza górami, polami pszenicy, krowami, mężczyznami na osiołkach i niezliczonymi gajami oliwnymi. Radio nie odbierało, więc rozmawialiśmy całymi godzinami, podróżując krętymi drogami, z przerwami na ciszę i niekończące się zmiany biegów maleńkiego fiata. Pamiętam, że popołudniowe światło było dodatkowym pasażerem w samochodzie, świadkiem dwóch żyć w ruchu. Teraz słońce znów było moim świadkiem, kiedy w końcu wysiadłam z samochodu i stanęłam wyprostowana. Ziemia wydawała się nieco sypka pod moimi stopami.

Przede mną znajdowała się duża żelazna brama i kolumnada z polnych kamieni, ubitej ziemi i gliny, ułożonych na sobie po bokach bramy. Całość tworzyła imponujące, ale proste rustykalne wejście. Po obu stronach głównego wejścia biegło ogrodzenie z drutu kolczastego osadzone na kamiennym murze oporowym. Oddzielało rodzinną ziemię od drogi. Spojrzałam na ogrodzenie i przeszłam wzdłuż mały odcinek w nadziei, że znajdę łatwe przejście. Nie było żadnego.

Nagle wyczerpana usiadłam na przypadkowej stercie kamieni, która tworzyła prowizoryczny murek oporowy, i spojrzałam na miasteczko poniżej. Widziałam kopułę kościoła, a za nią pola opadające stromo w dolinę prowadzącą do morza. Po chwili usłyszałam zbliżający się w oddali traktor.

Nie chciałam, by ktoś mnie zobaczył w tamtym momencie, nie chciałam tłumaczyć przejeżdżającemu rolnikowi, wracającemu do domu ze zbiorami z całego dnia, dlaczego stoję przed opuszczonym sadem. Co gorsza, nie chciałam, żeby do miasteczka dotarła wiadomość o tym, że ta czarna amerykańska żona była widziana w miejscu, do którego nikt inny nigdy nie chodził. Dlatego wstałam i ruszyłam szybkim krokiem. Gorączkowo szukałam luźnych kamieni, poruszonych osuwającą się ziemią i deszczami, żebym mogła przepchnąć się dołem i do środka. Spróbowałabym znaleźć dokładnie to miejsce, w którym poprzedniego lata zrywaliśmy z drzewa gruszki, a Saro trzymał wysoko naszą córeczkę, żeby mogła zerwać owoc rosnący najbliżej słońca.

Na Sycylii miłość, prawda i rozpacz nie są ani proste, ani oczywiste. Każda z nich sięga tak głęboko, jak korzenie drzew oliwnych, którymi wyspa usiana jest od stuleci. Tajemnice często sięgają jeszcze głębiej. To, co zamierzałam zrobić, nie tylko było tajemnicą, ale właściwie było też pewnie nielegalne. Na wiejskich obszarach Sycylii kremacja jest rzadka lub w ogóle się nie zdarza. Oficjalny pochówek odbył się na cmentarzu w miasteczku wiele tygodni wcześniej. Umieszczenie popiołów, nawet ich odrobiny, gdziekolwiek poza cmentarzem najprawdopodobniej łamało zasady religijne i przepisy prawne. Ale moje życie było dalekie od konwenansów, kiedy gramoliłam się po ziemi, szukając wejścia do środka.

Gdybym pomyślała z wyprzedzeniem, gdybym lepiej to zaplanowała, gdybym nie musiała okłamywać wszystkich bliskich mi osób na temat miejsca swojego pobytu, mogłabym po prostu dostać klucz do bramy. Martwiło mnie szczególnie to, że moja teściowa o niczym nie wiedziała. W końcu była to kobieta, z którą nie zawsze łączyły mnie najlepsze stosunki. Rodzice Saro nie przyjęli zaproszenia na nasz ślub, nieszczególnie zachwyceni tym, że ich ukochany syn żeni się z Amerykanką, z czarnoskórą kobietą. Jednak teraz, tutaj, moja córka i ja gościłyśmy w jej domu, byłyśmy razem, rodzina pogrążona w żałobie. Może mogłam uniknąć brudu i zadrapań, które z pewnością będę musiała znieść. Mogłam wejść do tego miejsca całkiem otwarcie, a potem spokojnie usiąść w zachodzącym słońcu, sokoły fruwałyby wysoko w górze, a w oddali byłoby słychać ryk muła. Ale mój smutek i miłość nie działały w ten sposób, a ja złożyłam obietnicę miłości mojego życia. Dlatego uklękłam, pozwoliłam, by ziemia oblepiła moją skórę, i przeturlałam się pod ogrodzeniem. Byłam zdeterminowana, aby od zera wykonać ostatnie instrukcje mojego szefa kuchni, w nadziei, że dzięki nim w jakiś sposób zdołam postawić pierwsze kroki w budowaniu na nowo swojego życia bez niego.

Część I Przed

Tutto sta nel cuminciare.

Wszystko tkwi w początku.

— przysłowie sycylijskie

Pierwsze smaki

Wysiadłam z samolotu w Rzymie, z jet lagiem, i wraz z grupką koleżanek ze studiów ruszyłam z paszportem w dłoni w kierunku odprawy celnej. Miałam dwadzieścia lat i to był mój pierwszy wyjazd za granicę. Mój program wymiany Wesleyan University z filią Syracuse University we Florencji właśnie się rozpoczął.

W terminalu zetknęłam się z pierwszymi dźwiękami i zapachami włoskiego baru. Roił się od stałych porannych gości, popijających espresso i jedzących cornetti. Podeszłam do gabloty z ciastkami, położyłam dłoń na ciepłym szkle, a potem, kiedy barista zapytał, co podać, wskazałam palcem, niczym dziecko, które nie umie jeszcze mówić. Podniosłam trzy palce. Trzy różne cornetti w torebce na drogę. Jedno bez nadzienia, jedno z kremem i jedno z marmoladą. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jakaś wersja takiego baru istniała na rogu każdej ulicy we Włoszech. Że to, co miałam w torebce, było tak popularne jak keczup albo, bardziej trafnie mówiąc, jak pączek w Ameryce. Po prostu cieszyłam się w oczekiwaniu na pierwszy kęs.

Włochy nigdy nie były częścią mojego wielkiego planu. Jedynym wielkim planem, jaki miałam w tamtym czasie, było zostanie po studiach zawodową aktorką. Chciałam być aktorką, odkąd tylko pamiętam. To był mój plan na życie w szerokiej perspektywie, nawet jeśli, jak dotąd, nie miałam jeszcze konkretnego pomysłu, jak to osiągnąć. To byłby przeskok. Nie planowałam też zostawić Wesleyan i jego sennego miasteczka studenckiego nad rzeką Connecticut, ale pod koniec trudnego pierwszego roku trafiłam na kurs podstaw historii sztuki. Prowadził go doktor John Paoletti, światowej klasy znawca włoskiego renesansu. Podczas pierwszych zajęć, kiedy w audytorium przygasły światła i pojawił się pierwszy slajd, przedstawiający grecki fryz z Koryntu z około 300 r. p.n.e., zostałam zauroczona. Dwa semestry studiów w końcu nabrały sensu. Po trzech tygodniach wybrałam historię sztuki jako swój kierunek magisterski. W kolejnym semestrze uczyłam się włoskiego, który był wymagany do ukończenia mojego kierunku. Przed końcem drugiego roku studiów nawiązałam niezbyt gorący, ale stabilny romans z asystentem dydaktycznym na moim kursie włoskiego, Connorem.

Connor był studentem ostatniego roku, pochodził z Nowej Anglii, w jego żyłach płynęła błękitna krew i miał rodzinę we Włoszech. Pewnego razu, późną nocą, po skończeniu igraszek w jego sypialni na najwyższym piętrze domu bractwa, pomagałam mu sprzątać kubki po piwie, a on pomagał mi podjąć decyzję o spędzeniu jednego semestru we Włoszech.

Zapewniał mnie, że to jedyny sposób, abym nauczyła się mówić płynnie po włosku, a dodatkowo mogłabym zrobić sobie tak bardzo potrzebną mi przerwę od ograniczeń małomiasteczkowego Connecticut i wciąż ukończyć studia o czasie. Zasugerował Florencję. Mieszkała tam jego siostra, Sloane, która zrezygnowała ze studiów licencjackich w Vassar College na rzecz emigranckiego życia we Włoszech. Była ode mnie o kilka lat starsza i od wielu lat była związku ze swoim facetem, Giovannim, z którym zaczęła prowadzić interesy, otwierając bar o nazwie No Entry. Connor zapewniał, że przyjmie mnie pod swoje skrzydła. Jego instrukcje były proste:

— Gdy dotrzesz do Florencji, znajdź najbliższą budkę telefoniczną i zadzwoń do Sloane, ona ci wszystko pokaże.

Kartka z jej numerem była schowana w moim paszporcie, kiedy wsiadałam do samolotu linii Alitalia z Nowego Jorku.

• • •

Nagrodą za jet lag jest nowy zestaw współrzędnych, nowy język i miejscowe przysmaki. Włochy nie zawiodły. Jedząc swoje rogaliki, wyglądałam przez okno autobusu jadącego z rzymskiego lotniska do Florencji, patrzyłam na mijane cyprysy, wzgórza i gospodarstwa. To było jak oglądanie po raz pierwszy miejsca, które wydaje ci się znajome od zawsze. Kiedy w końcu pod południowym letnim słońcem dotarliśmy do Florencji, wypadłyśmy z autobusu w pobliżu kościoła San Lorenzo. Nie mogłam się doczekać chwili, kiedy odłączę się od grupy dziewczyn z programu wymiany. Jeden transatlantycki lot, a potem dwie godziny podróży autobusem były wystarczające.

W odróżnieniu od nich nie byłam we Włoszech po to, żeby robić zakupy i spędzać czas z koleżankami ze studenckiego stowarzyszenia. Nie miałam w portfelu karty kredytowej rodziców i nie liczyłam na schadzki z włoskimi chłopakami ani na comiesięczne podróże do Paryża. Miałam odłożone przez semestr kieszonkowe i naprawdę chciałam studiować historię sztuki. Było też coś więcej, czego oczekiwałam od mojego trzymiesięcznego pobytu. To była tęsknota, której jeszcze nie potrafiłam nazwać.

Gdy zabrałam swoją sportową torbę z bagażnika autobusu, nasza duża grupa została podzielona i rozwieziona do znajdujących się w pobliżu stacji kolejowej kilku pensioni na jedną lub dwie noce, aż wszystkie zostaniemy przydzielone i przewiezione do goszczących nas włoskich rodzin. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po przejściu trzech pięter wąską kamienną klatką schodową do swojego trzyosobowego pokoju, było odłożenie torby i ustawienie się w kolejce do skorzystania z telefonu przy głównym wejściu. Zrobiłam to, co wszystkie pozostałe dziewczyny: zadzwoniłam do domu. A właściwie dwóch domów — najpierw do mamy, a potem do taty — z zapewnieniem, że dotarłam bezpiecznie. Potem zadzwoniłam do Sloane.

— Ciao, Tembi! — Jej głos brzmiał tak, jakbyśmy widziały się zaledwie parę wieczorów wcześniej nad aperitivo. — Connor opowiadał mi o tobie. Wiedziałam, że zadzwonisz. Gdzie jesteś?

— Jestem w hotelu niedaleko stacji.

Nie powiedziałam „pensione”, bo nie byłam pewna, czy poprawnie wypowiem włoskie słowo.

— Przyjadę po ciebie — powiedziała z przydymioną intonacją Nowej Anglii, na którą nakładał się włoski rytm. Natychmiast zrozumiałam, że jest bardziej europejska, niż ja kiedykolwiek będę. — Zjedzmy razem kolację. I tak dziś wieczorem muszę przyjechać do centrum do pracy. Będę po ciebie o ósmej.

Kiedy się rozłączyłam, było nieco po porze lunchu, na tyle, na ile był w stanie to ocenić mój jet lag. Wystarczająco dużo czasu na drzemkę, potem prysznic i przygotowanie się na moją pierwszą prawdziwą włoską kolację. Kiedy wszystkie pozostałe dziewczyny zaczęły się zbierać i planować zwiedzanie okolic hotelu, być może oglądanie wystaw i zjedzenie czegoś, odrzuciłam propozycję, by do nich dołączyć.

— Moja koleżanka mnie później odbierze — wyjaśniłam. Był to ten rodzaj subtelnej przechwałki, przez które nie zyskuje się nowych przyjaciół.

O dwudziestej czterdzieści pięć Sloane z piskiem opon podjechała przed pensione starym niebieskawobiałym fiatem cinquecento. Takie auto widziałam wcześniej tylko w Wałkoniach, filmie, który oglądałam podczas swoich zajęć z włoskiego kina neorealistycznego. Zaparkowała nim na chodniku, wyskoczyła ze środka i obeszła samochód, żeby mnie objąć. Wyglądało na to, że jesteśmy dawno zaginionymi przyjaciółkami, które marzyły o ponownym spotkaniu. Miała kręcone kasztanowe włosy, opadające na jej opalony dekolt, który pięknie wyglądał, mimo że była bez stanika. Jej uśmiech był tak samo zuchwały i promienny jak jej pastelowa minisukienka w kwiaty od Betsey Johnson. Ale to od jej nieskończenie długich nóg nie mogłam oderwać wzroku. Connor wspominał, że studiowała teatr, i miało to absolutny sens, bo nosiła się tak, jak gdyby właśnie wchodziła na scenę lub z niej schodziła. Stojąc obok niej, czułam się jak troll w swoich dżinsach z GAP-a, koszulce z trójkątnym dekoltem i sznurowanych botkach, w stylu, który wydawał się taki fajny, kiedy przechadzałam się po trawnikach Wesleyan.

— Wskakuj! — powiedziała, kiedy przestała mnie obejmować. Otworzyła drzwi po stronie pasażera i wczołgała się nad drążkiem zmiany biegów na swoje miejsce za kierownicą. Równocześnie rzuciła swoją skórzaną torebkę z frędzlami na tylne siedzenie, a za chwilę, po namyśle, sięgnęła do tyłu, położyła torebkę na kolanach i wyjęła z niej skręta.

— Chcesz?

— Nie, dzięki. — Wyglądał, jakby już wcześniej zaciągnęła się kilka razy. Były na nim ślady szminki.

— No to później, mamy czas. — Włączyła silnik. — Najpierw spotkamy się z moimi przyjaciółmi niedaleko San Casciano. Zjemy u nich kolację. On jest malarzem, a ona projektuje wystawy sklepowe dla Luisy. Potem pójdziemy razem do baru. — Zaciągnęła się mocno, po czym zgasiła skręta na desce rozdzielczej auta.

— Połóż ją z tyłu — powiedziała, podając mi swoją torebkę. — I to też — dodała, podnosząc z moich kolan mój bordowy płócienny plecak.

Zrobiłam to i ruszyłyśmy, letni miejski wiatr wpadał przez otwarte okna samochodu. Wiozła nas przez labirynt istniejących od wieków korytarzy i wąskich brukowanych uliczek oświetlonych bursztynowym światłem latarni. Wystawiłam rękę za okno, a Florencja przemykała między moimi palcami.

Kiedy w końcu dotarłyśmy przed dom Massimo, toskańską willę gdzieś w pobliżu rodzinnego domu Niccola Machiavellego, walczyłam z chorobą lokomocyjną i stresem.

— Czy ktokolwiek tutaj mówi po angielsku?

— Trochę, ale będę tłumaczyć. Chodź.

Mówiąc to, przekręciła gałkę niezamkniętych na klucz drzwi frontowych i natychmiast wpadła do domu niczym tornado, które właśnie zetknęło się z ziemią, podążając za dźwiękami jazzowej muzyki i gwarem rozmów, które zdawały się dochodzić z jakiegoś odległego rogu pierwszego piętra.

Szłam tuż za nią, onieśmielona i oszołomiona tym, co widziałam dookoła. Byłam przekonana, że muszę właśnie przechodzić przez plan zdjęciowy dramatu kostiumowego spod szyldu Merchant Ivory. Kamienne podłogi, przepiękne gobeliny, mahoniowe biblioteczki. Sloane spojrzała za siebie, żeby chwycić moją dłoń, zanim wyszłyśmy na zewnętrzny taras, gdzie zobaczyłam co najmniej dziesięć, dwanaście osób zebranych w grupkach po dwie lub trzy. Każda rozmowa wydawała się intymna i teatralna jednocześnie, a wszystkie były prowadzone za kurtyną papierosowego dymu.

Sloane ścisnęła moją dłoń i pochyliła się, żeby szepnąć:

— Załatwię, żeby Massimo pokazał ci swoją kolekcję sztuki, zanim wyjdziemy.

Pociągnęłam nerwowo tył swojej koszulki, naciągając ją na dżinsy poniżej pośladków. Skrępowana, nie byłam w stanie wymyślić odpowiedzi.

— Ma Picassa w swojej sypialni — powiedziała i pociągnęła mnie na środek tarasu. — Eccola, Tembi! Un’amica americana. — Potem cmoknęła mnie teatralnie w policzek, obróciła się i zostawiła samą. Czy ludzie właśnie wciągali maleńkie kreski kokainy z rustykalnego stolika kawowego?

Odwróciłam się, żeby dołączyć do niesamowicie światowej i artystycznej grupki skupionej na rozmowie. Byłam na tyle mądra, żeby odmówić kokainy. Nie poprosiłam o pokazanie Picassa. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam jak i nie byłam gotowa na to, żeby poprosić dopiero co poznanego mężczyznę o zabranie mnie do jego sypialni. Jednocześnie, nawet przez wywołaną jet lagiem mgłę, zaczęłam dostrzegać siebie taką, jakiej nigdy wcześniej nie znałam. Energetyzujące tętno zawładnęło mną tego wieczoru, a ja w tamtej chwili i miejscu przyrzekłam sobie przyjmować z otwartymi ramionami to, co nieoczekiwane. Ta nowa „ja” będzie akceptować każdy etap przygody. Otworzyłam się na to, co dobre, i na to, co złe, na wszystko, co może się zdarzyć. Niczym jajko z odkrytym żółtkiem byłam bezbronna, ale radosna. Sloane będzie pokazywała drogę, a ja będę za nią podążać — w granicach rozsądku. Już mi się podobało wrażenie tego nowego kraju na mojej skórze, jego język zakorzeniał się w moich ustach. A w trakcie tego wieczoru, gdy męczyłam się ze swoim przedszkolnym włoskim, przestałam się rumienić i nabierałam coraz większej pewności siebie z każdą kolejną rozmową. Mijał pierwszy dzień, a Włochy już sprawiały, że czułam się ze sobą swobodnie. Miałam niewielkie oczekiwania. W końcu, powtarzałam sobie, będę tutaj tylko przez kilka miesięcy. Rozglądając się po tarasie, nie potrafiłam sobie wyobrazić, że z którąkolwiek z tych osób mogłabym zaprzyjaźnić się na całe życie. Włochy były tylko krótką przygodą, czasem poza czasem. Idealną przerwą.

Rankiem byłam z powrotem w swoim trzyosobowym pokoju w pensione, wpatrując się w sufit i poważnie zastanawiając się, czy się nie uszczypnąć. Zapach kawy z pokoju śniadaniowego na dole unosił się w górę kamiennej klatki schodowej. Uwodził mnie brzęk filiżanek uderzających o spodki, łyżek stukających o porcelanę, ustawianych jeden na drugim talerzy, aromat kawy i świeżych wypieków. Przepełniona zachwytem, nie mogłam doczekać się, aż rozpocznę kolejny dzień.

• • •

Dwa miesiące później Sloane znalazła mnie podczas czyszczenia toalety w jej barze No Entry. Bar znajdował się w sercu historycznego centrum Florencji, w pobliżu Piazza Santa Croce i kilka kroków od rzeki Arno. Tak jak zazwyczaj, wpadła po południu i znalazła mnie ze szczotką sedesową w dłoni, podczas gdy boombox odtwarzał nagrane na kasetę piosenki Billie Holiday. Do tego czasu moja przyjaciółka stała się też moją szefową, dlatego tu sprzątałam. Mimo że na początku obiecywałam sobie zachować dyscyplinę, w sześć tygodni rozpuściłam kieszonkowe odkładane przez cały semestr. Rozpłynęło się, przybierając formę pasków, torebek, kolacji i weekendowych wycieczek do Rzymu lub na Stromboli. Byłam spłukana, ale nie miałam zamiaru prosić rodziców o więcej pieniędzy. W rezultacie zaczęłam na czarno sprzątać toalety w No Entry, przed zajęciami lub po nich.

— Potrzebujemy wódki! — oznajmiła Sloane, wyrzucając do śmieci miskę wczorajszych wiśni maraschino. Wódka w barze prawie się skończyła. W jednej chwili Sloane zdecydowała, że powinnyśmy rzucić wszystko i ruszyć natychmiast do innego baru, MI6. Przyjaźniła się z jego właścicielem i pożyczali sobie wzajemnie zapasy, kiedy komuś zaczynało brakować alkoholu. Bar ten znajdował się tylko kilka przecznic dalej i najprawdopodobniej był w pełni zaopatrzony w wódkę, a do tego miał tam być jej pewny kontakt od skrętów. Obietnica popołudniowego haju zmieniła jej i tak już szybkie tempo w dużo bardziej energiczne. Szłam jej śladem, starając się nadążyć za krokiem jej długich nóg i pośpiechem wywołanym przez potrzebę zapalenia. Nigdy nie lubiłam narkotyków, ale we Florencji starałam się być otwarta na lżejsze substancje. Dymek od czasu do czasu ci nie zaszkodzi, Tembi. No dalej, nie bądź takim dziwakiem. Wyobrażałam sobie, że Sloane próbowała wszystkiego, i o tym właśnie myślałam, kiedy wyszłyśmy za róg Via dell’Acqua i zderzyłam się z mężczyzną.

— Mi scusi — wymamrotałam.

Zrządzeniem losu Sloane go znała. Oczywiście. Ona znała wszystkich. Przedstawiła go: Saro.

— Ciao, mi chiamo Tembi. Sì, Tem-biii — powiedziałam swoim najlepszym szkolnym włoskim. Brzmiałam nienaturalnie, jakbym nie była pewna, czy wymawiam słowa poprawnie. Ratował mnie mój akcent, który nie był całkowicie żenujący, i fakt, że byłam w stanie wymówić własne imię ze względną łatwością.

— Sono Saro. Tu sei americana? — zapytał z uśmiechem.

Miał na sobie czarną skórzaną bomberkę i białe spodnie. W październiku. Kurtka była rozpięta i widziałam, że pod spodem ma biały T-shirt ze słowem „Destiny” wypisanym w poprzek klatki piersiowej dużymi pomarańczowymi pękatymi literami. Wzór na koszulce był mieszanką graffiti i całkowicie przypadkowych ilustracji, między innymi z rakietą, kawałkiem pizzy, amebą, gitarą, konstelacją i cyfrą 8, rozrzuconych losowo i poprzestawianych do góry nogami, w odcieniach niebieskiego i żółtego koloru. Wyglądało to dla mnie jak rysunkowa wersja czyjejś podświadomości. Miałam nadzieję, że nie jego. „I dlaczego Włosi noszą koszulki z wypisanymi po angielsku losowymi słowami?” Odwróciłam się, ale wcześniej zauważyłam jego buty. Były czarne i sięgały do kostki. Natychmiast przyszły mi na myśl elfy.

Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się.

— Sì, sto studiando la storia dell’arte.

Bum! Wyczerpałam cały swój włoski. Pozwoliłam więc, żeby Sloane dalej prowadziła rozmowę beze mnie. Staliśmy przed lodziarnią Vivoli, która, jak mi mówiono, robiła najlepsze gelato w całej Toskanii. Odwróciłam się od Sloane i Saro, żeby lepiej się przyjrzeć tłumowi przelewającemu się do środka i na zewnątrz. Gdy obróciłam się z powrotem, naprawdę zobaczyłam Saro, jego całego. Nawet niewidomy by zauważył, że jest przystojny. Ale sposób, w jaki zatrzymywał na mnie wzrok, nagle mi uświadomił, że wolałabym mieć na sobie lepszy stanik. Jego spojrzenie było zmysłowe i skupione. Pod nim stawałam się świadoma każdego swojego wdechu i wydechu. Sprawiło, że zwróciłam uwagę na linię jego brwi i długość jego rzęs. Musiałam się skoncentrować, żeby słyszeć ich rozmowę. Zaczęłam wyłapywać z wymiany zdań między nim a Sloane, że wraca z pracy w Acqua al 2, renomowanej restauracji popularnej wśród miejscowych i turystów, mieszczącej się niecałą przecznicę dalej. Pracował jako szef kuchni. Był seksownym, czarnowłosym, brązowookim facetem z piękną oliwkową cerą w kraju pełnym przystojnych, czarnowłosych, brązowookich mężczyzn o oliwkowej skórze. Ale ten jeden mężczyzna wywołał w moim ciele zamęt.

Przez kilka kolejnych tygodni postawił sobie za cel obecność każdego wieczoru po skończeniu pracy w No Entry, gdzie gawędziliśmy przez dwadzieścia minut. Za każdym razem ponownie się przedstawiał, co uważałam za czarujące. Dowiedziałam się, że urodził się na Sycylii w rolniczej rodzinie i przez krótki czas mieszkał w Buffalo w stanie Nowy Jork, kiedy jego rodzina przeniosła się tam, gdy był nastolatkiem. Stany Zjednoczone nie przypadły im do gustu. Wrócili na Sycylię, a on w ciągu roku wyjechał z domu, żeby studiować tłumaczenia na Uniwersytecie Florenckim, a tym samym przerwał rodzinną tradycję prowadzenia gospodarstwa sięgającą całe stulecia wstecz. Po dwóch latach na uniwersytecie zrezygnował ze studiów i odnalazł swoją drogę jako uczeń szefa kuchni. Rozmawialiśmy na tyle dużo, bym wiedziała, że jest troskliwy, uprzejmy i zaangażowany. Często, kiedy kończyliśmy rozmowę, mówił:

— Pozwól mi zabrać się na kolację.

Za każdym razem odpowiadałam mu wymijająco:

— Pewnie, może, kiedyś, jasne.

Saro, z całym swoim luzem, otwartością i atrakcyjnością, nie był typem faceta, z którym bym się spotykała — w Stanach czy we Włoszech. Wydawał się zdecydowanie zbyt dostępny, o wiele za miły. Dla mnie atrakcyjny oznaczał tyle co wyniosły, unikający zobowiązań i zdecydowanie trudny do zdobycia. Po wielu krótkich przygodach na kampusie, z których nic nie wynikało, nie szukałam niczego na poważnie. Musiałam skupić się na nauce, nie na mężczyznach. Ale łatwiej było powiedzieć, niż zrobić.

Tak właściwie pierwszy raz spiknęłam się z facetem we Włoszech na wyspie Stromboli u wybrzeży Sycylii. Jak mogłam być tak głupia, żeby znaleźć sobie faceta na jedną noc poza sezonem na maleńkiej wyspie, skąd jedyny prom odpływał raz na pięć dni? Nie była to moja godzina chwały. Spędziłam cztery dni, ukrywając się przed miejscowymi i moim nowym amico, Rocco, który chciał jeszcze raz pokazać mi lokalne vulcano. W Teksasie mieli różne określenia na dziewczyny takie jak ja. A „głupia” nie było jednym z nich. Kolejnego faceta, z którym się spotykałam, nazwałam „Il Diavolo”. Był zachwycającą mieszanką wszystkich stereotypów na temat Włochów — seksowny, troskliwy, uczulony na monogamię. Pracował na budowie, odrestaurowując palazzi z piętnastego wieku w historycznym centrum Florencji. Był arogancki, wyniosły, mistrz sprzecznych sygnałów, a przy tym nie znał ani jednego słowa po angielsku. Ale znów, nie spotykałam się z nim dla konwersacji. Wszystko trwało kilka tygodni, nie więcej. Kiedy ze mną skończył, wyglądałam, jakbym przeszła kilkanaście kilometrów kiepską drogą, boso i podczas wichury. To było skazane na niepowodzenie, a ja o tym wiedziałam, ale za każdym razem, kiedy go spotykałam, jakimś cudem lądowałam u niego. Był moim kryptonitem na kawałku pizzy, mojej osobistej słabości.

Nie zamierzałam umawiać się z tym szefem kuchni ubranym w bomberkę. Pomimo tego, że za każdym razem, kiedy go widziałam, coś we mnie iskrzyło. Starałam się pozostawić jego imię zapisane w kolumnie „przyjaciele — żadnego seksu”, aż pewnego wieczoru już nie byłam w stanie.

• • •

David Bowie śpiewał Rebel Rebel, kiedy przeciskałam się od strony baru przez tłum florenckich artystów, europejskich doktorantów i nowo przybyłych imigrantów z północnej Afryki, którzy zjawili się tego wieczoru w No Entry. W powietrzu wisiał wydychany dym z palonego haszu i skrętów, przez co czułam się, jakbym występowała w remake’u Scared Straight!. Oczy mnie piekły, a ubrania śmierdziały. Kiedy dotarłam na swoje miejsce, wróciłam do sączenia swojej trzeciej whisky sour, sama, i zaśpiewałam Rebel rebel, you’ve torn your dress.Rebel rebel, your faceis a mess do nikogo konkretnego. Potem poczułam na ramieniu klepnięcie.

— Chodź na zewnątrz, mam coś dla ciebie.

Odwróciłam się od swojego drinka i zobaczyłam stojącego za mną Saro. Światło neonu wykrzykującego nazwę baru nadało jego czarnym jak smoła włosom szkarłatną poświatę. Wow, może powinnam była poprzestać na dwóch drinkach.

— Która godzina? — zapytałam.

— Pierwsza — odpowiedział. Jego skóra lśniła. Miałam ochotę wyciągnąć rękę i jej dotknąć. Zamiast tego spojrzałam w dół. Wciąż miał na sobie kraciaste spodnie szefa kuchni i znów te osobliwe buty.

— Właściwie to muszę się już zbierać. Mam rano zajęcia w Uffizi.

Dopiłam resztę drinka i wstałam. Tym razem zachwiałam się na nogach. Przyszło mi do głowy, że muszę wyglądać jak podręcznikowy stereotyp amerykańskiej dziewczyny we Florencji — kompulsywnie robiącej zakupy, zaprawionej chianti i zmieniającej jednego włoskiego przystojniaka na kolejnego, wszystko pod przykrywką studiowania renesansu. Gdzieś w głębi przyznawałam, że nie tak miało to wyglądać. Nie przyjechałam do Florencji, żeby wędrować nocami po barach, a w ciągu dnia studiować na kacu. Miałam szczęście, że przeżywałam prawdziwy europejski sen o kulturze, sztuce i ideach, ale dostrzegałam to wszystko przez opary taniej whisky z Tennessee. Poczułam, że zaczyna mnie boleć głowa. Potem zrobiłam krok w stronę wyjścia, potknęłam się i musiałam chwycić się ramion Saro. Zauważyłam, że jego policzki są zarumienione i jest nieco zdyszany.

— Proszę, siadaj. Ja wychodzę. Możesz zająć moje miejsce. — Jestem wyjątkowo uprzejma, kiedy się wstawię.

— Nie trzeba — powiedział, zaczynając rozpinać kurtkę. Jego szyja była zaczerwieniona. Po raz pierwszy zobaczyłam kępkę włosów na jego dekolcie. Zaczęłam się zastanawiać, jak wygląda jego klatka piersiowa. — Właśnie przybiegłem tu w nadziei, że jeszcze nie wyszłaś.

Czy on powiedział „w nadziei”? Angielski nigdy nie brzmiał tak poetycko. Bez namysłu ucałowałam go w oba policzki, tak jak zawsze witałam się i żegnałam we Włoszech. Ale zachwiałam się i przy okazji oparłam na jego ramieniu o chwilę za długo. Pachniał węglem drzewnym, oliwą z oliwek i czosnkiem. Wciągnęłam głęboko powietrze. To połączenie było surowe i zniewalające. Chwilę zajęło mi dojście do siebie.

— Chodź na zewnątrz, na chwilę. Chcę ci zrobić niespodziankę.

Angielski zawsze powinien tak brzmieć. Pozwoliłam, żeby wziął mnie za rękę.

Szedł przodem, a podmuch zimowego powietrza, który przywitał mnie po drugiej stronie drzwi, natychmiast mnie otrzeźwił. Zamrugałam, żeby osłonić oczy od wiatru. Nagle wszystko wydało się ostre i wyraźne. Cienie wydłużały się pod bursztynowym światłem latarni. A tam, tuż za drzwiami, oparty o masywny kamienny mur stał rower. Był intensywnie czerwony, miał kosz i dzwonek.

— Dla ciebie. Mówiłaś, że potrzebujesz roweru, żeby podróżować po mieście. Lepszy od autobusu, no? — Mówiąc to, wręczył mi klucz do ogromnej kłódki. — Tylko to udało mi się znaleźć w tak krótkim czasie.

Ze zdumienia otworzyłam usta.

— Nie, nie mogę go przyjąć.

Ale chciałam to zrobić tak bardzo, że musiałam powstrzymać się przed wrzeszczeniem tam na chodniku i obudzeniem wszystkich okolicznych mieszkańców. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby jakikolwiek mężczyzna usłyszał mimochodem, czego potrzebuję, a potem okazał to po kilku dniach. Wtedy jednak wkradła się inna myśl: Nic nie jest za darmo.

— Zapłacę ci za niego.

Sięgnęłam do swojej podwójnie przeszywanej torebki, kupionej za małą fortunę w pierwszym tygodniu pobytu we Florencji. Uwielbiałam chodzić z nią po mieście, nawet jeśli była w stanie pomieścić tylko szczotkę do włosów, kopię mojego paszportu, jedną szminkę i pogniecione opakowanie po czekoladkach Baci Perugina z cytatem z Oskara Wilde’a: „Kochać samego siebie to początek romansu na całe życie”.

— Obraziłbym się, gdybyś mi zapłaciła. Ten rower to prezent. Proszę, zabierz go do domu.

Jeśli nie zapłacisz mu teraz, będziesz płaciła mu za to później. Cholera.

— Proszę, pozwól mi zapłacić cokolwiek. Tak zrobiłaby Amerykanka. Pieniądze nie rosną na drzewie. — Nie zrozumiał, co mam na myśli. — Może dam ci trzydzieści tysięcy lirów?

Czyli wszystko, co miałam w portfelu. Nawet pijana wiedziałam, że to tylko około osiemnastu dolarów przy najlepszym kursie walut. Moja propozycja była nędzna i obraźliwa, ale nie obchodziło mnie to. Uznałam, że za osiemnaście dolarów mogę mieć spokój ducha oraz nowiutki rower. Potem, ogarnięta jakimś nagłym atakiem wzniosłych zasad, w stylu tych, które wpajała mi babcia we wschodnim Teksasie, dodałam z naciskiem:

— Inaczej go nie wezmę.

— Va bene — powiedział ze swobodą, z jaką Włosi zgadzają się i odpierają argument na jednym wydechu. — Ale chociaż pozwól mi odprowadzić się do domu. Jest późno. Mam swoją vespę, mogę jechać obok ciebie, żeby mieć pewność, że jesteś bezpieczna.

Czułam, jak buzuję w środku, zarumieniona od alkoholu i ekscytacji. Gdy próbowałam wsiąść na rower, moja nogawka zaczepiła o pedał. Nie mogłam odmówić. Tak mi podpowiedział przypływ adrenaliny i alkoholu.

— Mieszkasz z rodziną w pobliżu stadionu, no? — Ten facet naprawdę uważnie słuchał podczas naszych pogawędek.

Tej nocy jechaliśmy ulicami Florencji w zgodnym milczeniu. Mijaliśmy Dawida Michała Anioła oraz Judytę i Holofernesa Donatella, a cienie tańczyły na twarzy Saro. Nocna przejażdżka przez centrum Florencji we mgle, z włoskim szefem kuchni u mojego boku. Nie oczekiwałam aż tyle od swojego semestru za granicą. Ale może gdzieś w głębi miałam nadzieję. Chciałam się uszczypnąć. Ale nie musiałam. To było zbyt dobre, żeby mogło być prawdziwe. Saro był zbyt dobry, żeby mógł być prawdziwy. Ten obłoczek włoskiego romansu za chwilę się rozwieje. Wiedziałam, że tak będzie. Nie ufałam temu, co przychodziło łatwo. Na pewno nie ufałam miłości ani sobie w miłości.

Kiedy skręciliśmy w Viale Alessandro Volta, aleję, która prowadziła do domu goszczącej mnie rodziny, poczułam strach. Zakochiwałam się.

— Pojadę już dalej sama. Dzięki za rower. Do zobaczenia — powiedziałam i odjechałam tak szybko, jak tylko dawały radę pedałować moje zmęczone nogi. Nawet nie pomachałam ręką na pożegnanie. Nie odważyłam się obejrzeć za siebie, by jeszcze raz spojrzeć na Saro. Potrafiłam spieprzyć coś dobrego nawet w najbardziej romantycznym mieście na ziemi.

• • •

Przez kolejny miesiąc wychodziłam z No Entry znacznie wcześniej, niż była zamykana jego restauracja, i w ten sposób unikałam ponownego przeżywania niezręczności, którą stworzyłam między nami tamtej nocy z rowerem. Opuściłam też już kurtynę po trzecim i ostatnim akcie mojego dramatu operowego z kamieniarzem Il Diavolo w roli głównej. Rzucił mnie dla innej amerykańskiej dziewczyny, z długimi czarnymi włosami i kartą kredytową ojca. Napisałam pracę semestralną na temat artystycznego rozłamu między Medyceuszami a papieżem Leonem X i przeniosłam się do własnego mieszkania z dwiema innymi kobietami — jedną Amerykanką i jedną Kanadyjką — oraz jednym bardzo uszczypliwym włoskim DJ-em, który sypiał z Kanadyjką. Przez cały ten czas czułam się podekscytowana, pochłonięta, oczarowana, ale nieco rozdrażniona swoim nowym życiem we Florencji.

• • •

W drugim tygodniu nowego roku, w jasny zimowy dzień, znowu wpadłam na ulicy na Saro. Kiedy zobaczyłam jego twarz, rozbłysło we mnie światło. W końcu pogodziłam się z faktem, że nie mogę podchodzić do miłości z pozycji obronnej — z góry mówiąc sobie, czego nigdy nie zrobię, jakich zasad powinnam przestrzegać. Nic z tego nie zadziałało. Przypuszczałam, że muszę być otwarta, tak spontaniczna i odważna i polegać na własnej intuicji jak tamta kobieta, która podjęła decyzję, żeby przyjechać do Włoch. Coś w środku mówiło mi: „Jesteś w najbardziej romantycznym miejscu na świecie, jeśli nie teraz, to kiedy? Daj szansę miłości”. Bez chwili wahania zarzuciłam mu ramiona na szyję, w amerykańskim stylu, i zapytałam:

— Masz ochotę gdzieś ze mną wyjść?

Jego twarz była pełna ciepła i otwartości. Po raz pierwszy zauważyłam nieznacznie uniesiony kącik jego ust. Ukrywał się w zasięgu mojego wzroku.

— Sì, jasne, jutro mam wolne — powiedział to całkowicie naturalnie. — Mój przyjaciel montuje film niedaleko duomo. Ty też lubisz filmy i aktorstwo, no? Chcesz zajrzeć do montażowni, a potem zjeść lunch?

Czy wspominałam, że moim marzeniem było zostać kiedyś aktorką?

— Tak, chętnie. Aktorstwo jest też częścią moich studiów w Stanach.

— Spotkamy się jutro rano na Piazza del Duomo. O jedenastej?

Mówiąc to, puścił hamulec swojej vespy, a ja stałam całkowicie nieruchomo, patrząc, jak jego sylwetka znika w tłumie, kiedy przejeżdżał przez Ponte Vecchio.

Następnego dnia we Florencji po raz pierwszy od kilkunastu lat spadł śnieg. Zaparkowałam swój wypolerowany na błysk krwistoczerwony rower na skraju Piazza del Duomo, wyjęłam plecak z wiklinowego koszyka i ruszyłam w kierunku stopni katedry. Tamtego ranka Florencja była pełna zdumienia i pośpiechu. Dzieci, oczarowane dużymi mokrymi płatkami śniegu, wystawiały do nieba języki, a ich rodzice dryfowali do kawiarni i z kawiarni, narzekając z niedowierzaniem na śnieg. Florentyńczycy zakładali kaski, by chronić się przed delikatnymi podmuchami, a ich skutery odciskały ślady na brukowanych ulicach. Nawet kierowcy autobusów zostawiali pasażerom więcej czasu, aby mogli wsiąść i wysiąść, a wszyscy uliczni sprzedawcy się poukrywali.

Ustawiłam się na stopniach duomo, przed potężnymi brązowymi drzwiami Ghibertiego, i czekałam na Saro. Za moimi plecami płaskorzeźby postaci ze Starego Testamentu wydawały się jeszcze bardziej stoickie i nieprzemijające, gdy śnieg osiadał na ich zastygłych w bezruchu sylwetkach. Potem obserwowałam, jak śnieg wciąż pada i topnieje, lądując na moich zdartych botkach, i odczuwałam chłód marmurowych stopni przenikający podeszwy moich stóp. Miałam wrażenie, że jestem bosa. Zegar wybił jedenastą. Moja randka się opóźniała.

Do jedenastej piętnaście moja czapka i płaszcz były przemoczone. Oczywiście, że potraktowałam godzinę naszego spotkania dosłownie. Czy Włochy niczego mnie nie nauczyły? Punktualność była tylko względnie ważna, czas zawsze był w przybliżeniu. Sięgnęłam do torebki, żeby sprawdzić, czy mam coś do jedzenia. Spojrzałam na drugą stronę placu, na ludzi siedzących w lokalach, sączących cappuccino i popijających espresso. Zaczęłam się zastanawiać, czy ta randka skończy się tak, jak dalekie od ideału romanse, które nawiązywałam od przybycia do Włoch przed kilkoma miesiącami. Sama ta myśl sprawiła, że zapragnęłam wsiąść na rower i wrócić do swojego nowego maleńkiego mieszkanka na Piazza del Carmine.

Dwadzieścia minut to więcej niż nawet ja mogłam wytrzymać na mrozie — w scenerii jak z pocztówki czy nie. Tego dnia nie miałam zajęć, ale miałam za to odrobinę zdrowego rozsądku. Ostatnim, czego potrzebowałam, było zapalenie płuc złapane podczas czekania na kogoś, kto najwyraźniej nie zamierzał się zjawić. Owinęłam się więc mocniej płaszczem i spróbowałam pilnie sobie przypomnieć, gdzie zapodziałam rękawiczki, które babcia przysłała mi ze wschodniego Teksasu. Przysunęłam opuszki palców do ust i mocno chuchnęłam, żeby je rozgrzać. Potem zeszłam po schodach duomo, przeskakując co drugi stopień, w drodze do swojego roweru. Jaki facet daje ci rower, a potem wystawia cię na pierwszej randce?

Mrugając, by pozbyć się śniegu z oczu, i zastanawiając się, co u licha mogło się zdarzyć, pedałowałam na drugą stronę Arno w drodze do swojego mieszkania.

Godzinę później wyjrzałam przez okno swojego lokum na ostatnim piętrze przy Piazza del Carmine. Było za późno na śniadanie, nie miałyśmy w mieszkaniu jedzenia nadającego się na inne posiłki, a ja za bardzo się martwiłam, żeby wyjść na lunch. Chciałam zaczekać, aż zadzwoni Saro. Wiedziałam, że to się stanie. Dałabym za to głowę, czułam, że go znam. No cóż, tak naprawdę go nie znałam, ale znałam za to jego serce. Na pewno musiało stać się coś poważnego, żeby mnie wystawił.

Wtedy usłyszałam dzwonek telefonu. Ślizgając się, ruszyłam po marmurowej posadzce z zawrotną prędkością, by jako pierwsza chwycić słuchawkę wspólnego telefonu, który wisiał na filarze pośrodku salonu.

— Mi dispiace. Wybacz. Przepraszam. — Głos Saro był przyspieszony, nerwowy.

— Co się stało?

Cisza.

— Zaspałem.

A potem jak z karabinu maszynowego:

— Wczoraj do restauracji przyszedł Robert Plant. Przygotowałem kolację dla niego i zespołu po ich występie. Wyszli dopiero o drugiej w nocy. Wróciłem do domu o trzeciej. Przepraszam. Czy zechciałabyś znów spotkać się ze mną w centrum? Wciąż możemy zjeść lunch, no?

— Mam zajęcia za półtorej godziny. Chyba nie — skłamałam. Nie byłam do końca pewna dlaczego, poza tym, że myśl o ponownym wyjściu na mróz nie była zachęcająca. Może chciałam, żeby przyszedł do mnie.

— Odprowadzę cię na zajęcia, a potem na ciebie zaczekam.

— Nie trzeba. — Pożałowałam teraz swojego wcześniejszego kłamstwa. Czy nie odegrałam już przed tym facetem wystarczająco trudnej do zdobycia?

— W takim razie przyjdź dzisiaj wieczorem do restauracji. Przygotuję dla ciebie kolację. — Zanim zdążyłam odpowiedzieć, usłyszałam jego głos pełen szczerości. — Proszę, przyjdź. Zaproś kogoś, jeśli chcesz. To będzie dla mnie przyjemność. — Zrobił pauzę. — Myślę, że mogłoby być między nami coś wspaniałego.

Nikt nigdy nie powiedział do mnie nic podobnego. Te dwa słowa, „coś wspaniałego”, przeszyły mnie niczym błyskawica. Wyczarował wizję „nas” i wspaniałości z taką łatwością, że nagle wydało mi się to absolutnie właściwe. Byłam zaskoczona jego tupetem i pewnością. Zapraszał mnie do wizji mojej własnej przyszłości, której pragnęłam, do tej chwili nawet o tym nie wiedząc. Ale gdy te słowa do mnie dotarły, zrozumiałam, że nie ma odwrotu. Oczywiście, tak, chciałam czegoś wspaniałego i może z nim mogłabym to mieć.

— Va bene — powiedziałam, po cichu podekscytowana, że być może przeznaczona mi wspaniałość zacznie się po prostu od dobrego posiłku.

• • •

Acqua al 2 była tego wieczoru pełna, ludzie tłoczyli się przed wejściem na mrozie, nie tracąc nadziei na stolik. Czekałam na skraju tłumu, rozglądając się za dwiema koleżankami z wymiany, Caroline i Lindsey. Skorzystałam z propozycji Saro i je zaprosiłam, trochę dlatego, że nie chciałam jeść sama, a trochę dlatego, że byłam ciekawa zdania Caroline i Lindsey na temat Saro.

Lindsey, tyczkowata zawodniczka drużyny lacrosse’a z Mount Holyoke, z burzą drobnych rudych loczków, które nazywała „irlandzkim afro”, zjawiła się jako pierwsza.

— Que pasa, chica? — jej włoski był nierówny i dokuczliwie się w nim zacinała, dlatego radziła sobie, mówiąc w swoim drugim domyślnym języku obcym, hiszpańskim. Był równie zniekształcony i beznadziejnie zangielszczony, ale wyglądała na pocieszoną faktem, że przynajmniej mówi w języku obcym. — Caroline pewnie się spóźni, idzie z przeciwnej strony ogrodów Boboli. Sama wiesz, że boi się jeździć autobusem po zmroku.

Oczywiście, jak mogłam zapomnieć? Caroline była pobożną metodystką z Południa, modlącą się za każdym razem, gdy przekraczała próg włoskiego środka komunikacji publicznej. Prawie zaczęła mówić językami podczas trzygodzinnej podróży motorówką, którą musiałyśmy odbyć, żeby dostać się z głównego lądu na Stromboli. Jasne, że się spóźni.

— Chodźmy! — powiedziałam, odwracając się w stronę blasku bijącego z wnętrza restauracji.

Kiedy znalazłyśmy się w wąskim wejściu, ruszyłam w kierunku kierowniczki sali. Saro mówił, żebym o nią pytała, o Lucię.

— Mi scusi.

Podniosła głowę, spojrzała na mnie i zerwała się ze swojego miejsca na końcu baru z deserami. Jej uśmiech przypominał wyraz pyszczka kota, który właśnie zjadł kanarka.

— Sei la Tembi, no? Vieni. Chodź.

Potem chwyciła moją twarz w dłonie i ucałowała mnie w oba policzki. Najwyraźniej nie musiałam się przedstawiać. W mgnieniu oka złapała mnie za rękę i poprowadziła na środek sali. Lindsey przeciskała się za mną.

Lucia szła przodem w obcisłych dżinsach Levi’s 501, opalona tleniona blondynka o rzymskich rysach, przydymionym głosie i zaraźliwym śmiechu. Jako właścicielka i kierowniczka sali zarządzała wejściem do Acqua al 2 w taki sposób, w jaki śpiewaczka operowa rządzi środkiem sceny. Ściskając mocno moją dłoń, zaprowadziła mnie na środek sali jadalnej i oznajmiła głośno:

— È lei! To ona!

Potem błyskawicznie się obróciła, znów chwyciła moją twarz i powiedziała:

— Saro robi dla ciebie stolik. Rozumiesz mój angielski, no? Idę po wino z piwnicy, la cantina.

Wskazała na wąskie brukowane schodki na końcu sali i szybko dała mi kolejnego całusa. Zniknęła natychmiast, zostawiając mnie na środku restauracji. Czułam się znów jak w willi tamtego pierwszego wieczoru we Florencji. Znalazłam się na środku sceny, nie mając pojęcia, co robić.

Stojąc tam, w głównej sali, zrozumiałam, dlaczego obcokrajowcy przybywają tłumnie do Acqua al 2. Jej degustacyjne menu i niezaprzeczalna włoska gościnność były tylko początkiem. Loże otaczały nastrojowo oświetloną świecami salę, wypełnioną wspólnymi stołami z grubego drewna. To było miejsce, w którym wschodzące gwiazdy włoskiego kina, muzycy indie, lewicowi politycy i weterani sceny jedli ramię w ramię z turystami. Goście rozmawiali nad apetycznymi półmiskami, a butelki wina — Montepulciano i Chianti Classico, luksusowego Tignanello i smukłe z jasnym, musującym Moscato — pojawiały się i znikały w błyskawicznym tempie. Sceneria była jednocześnie biesiadna, pijacka i czysto teatralna. Znak rozpoznawczy Acqua al 2, papierowe podkładki leżące na każdym ze stołów, zostały zaprojektowane przez znanego rysownika. Widniała na nich ilustracja kelnera serwującego talerz parującego makaronu zakochanym, siedzącym na przodzie barokowej sceny teatralnej. Napis nad kurtyną głosił: „Miłość zrodzona w teatrze będzie trwała wiecznie”. To miejsce tworzyło ponad sto metrów kwadratowych florenckiego uroku, upchniętego na ozdobionych freskami ścianach, sklepionych sufitach i piętnastowiecznych łukach.

Ze swojego miejsca pośrodku sceny widziałam Saro, który poruszał się niczym czarodziej za zasłoną ze skwierczącego żaru, dyrygował hałaśliwym brzękiem garnków; wyznaczał tempo i tworzył magię na talerzach w spiekocie wąskiej kuchni Acqua al 2. Na pierwszy rzut oka kuchnia wyglądała niczym jaskinia Aladyna. Był tam Saro w białym T-shircie, długim do ziemi fartuchu, białych chodakach i czerwonej bandanie, a w tle z boomboxa James Brown wywrzaskiwał This is a man’s world. Saro zauważył mnie, uśmiechnął się i dał znać, że później przyjdzie się przywitać.

— Wydaje mi się, że z nim spała. — Caroline w końcu dotarła i kilka chwil później, kiedy usiadłyśmy przy naszym stoliku w rogu dolnej sali, Lindsey wprowadzała ją w temat.

— To nie nasza sprawa.

Ale wiedziałam, że zdaniem Caroline Saro był całkowicie jej sprawą. Była południową pięknością z Southern Methodist University, która każdego dnia pisała listy do swojej licealnej miłości i ubierała się w drobną kratkę dla czystej frajdy. Wszystko wskazywało na to, że uważała mnie za nienasyconą mężczyznami ladacznicę, która jeszcze nie odnalazła Chrystusa. Byłam pewna, że modliła się za moje zbawienie od chwili, gdy wylądowałyśmy na Stromboli, a Rocco położył mnie na piasku wulkanicznym. Ale podejrzewałam też, że była typem dziewczyny, która potrafi wypatrzeć „materiał na chłopaka” z odległości kilometra. Z uwagi na moje osiągnięcia we Florencji poznanie jej opinii było warte znoszenia przywołań Naszego Pana i Zbawiciela w nawet najbardziej przyziemnych rozmowach.

— Nie spałam z nim — upierałam się. Nie wyglądały na przekonane.

— Dostaniemy menu? — zapytała Lindsey, widząc kelnera niosącego kilka półmisków na pobliski stół.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, przy naszym stoliku stanęła Lucia, otwierając butelkę białego wina.

— Cominciate col vino bianco.

Gdy tylko nalała nam wina, już jej znów nie było. Kiedy pojawiła się ponownie, niosła jeden półmisek z czymś, co wyglądało jak zielone risotto. Zanim mój wzrok przetworzył to, na co patrzyłam, poczułam aromat. Zapach był ziemisty, kremowy i drzewny, z nutą mięty.

— Risotto con sugo verde jako pierwsze. Saro chce, by zrobić próbki menu. Tutto menu. Wszystkiego. — Podobało mi się, jak Lucia powtarzała wyrazy, żeby coś podkreślić. Półmisek wylądował na stole i lekko podskoczył. — To jest pierwsze. Buon appetito. — Po tych słowach rozpłynęła się niczym restauracyjny czarodziej w kamiennej ścianie. Czar został rzucony, a ja nawet jeszcze nie spróbowałam pierwszego kęsa.

Podniosłam widelec do ust i zagłębiłam się w czymś, co można nazwać wyłącznie epikurejskim rajem na talerzu. Nic, co znałam ze swojego ryżowego repertuaru, nie mogło mnie na to przygotować. Każde ziarenko było miękkie, ale jędrne w środku, rozpływało się delikatnie w ustach, a pod językiem było jak tłoczony aksamit.

— Okej, to jest naprawdę dobre. — Lindsey odezwała się pierwsza z pełnymi ustami. — Mówiłaś, że skąd znasz tego faceta?

— Jest moim złodziejem rowerów, nie pamiętasz?

To było przezwisko, które nadałam Saro w hołdzie mojemu ulubionemu filmowi włoskiego neorealizmu. Było to też odniesienie do florenckiego czarnorynkowego handlu rowerami. Dowiedziałam się, że mój lśniący czerwony rower z koszykiem i dzwonkiem — prezent, który wszystko zmienił w mojej przyjaźni z Saro — tak naprawdę był najprawdopodobniej kradziony. Saro kupił go za bezcen, tak jak wszyscy kupowali rowery we Florencji. Ostrzegł mnie, żebym zakładała na niego blokadę. Powiedział też, że jeśli zginie, przeszuka całe miasto, żeby go odnaleźć. A wtedy znowu go kupi.

— Uważam, że naprawdę powinnaś pomyśleć o spędzeniu czasu z tym mężczyzną, nawet jeśli ukradł rower — powiedziała Caroline, wpatrując się w półmisek, zanim zgarnęła z niego ostatnie ziarenka risotto.

— Nie ukradł roweru! On go kupił!

— Skąd wiesz? —zapytała Lindsey, puszczając oko. Zawsze sugerowała, że Włosi mają skłonność do ryzyka. Sam ten pomysł ją ekscytował.

— Bo mi tak powiedział.

Nie ukrywałam irytacji zbyt dobrze, bo byłam teraz skupiona na Caroline zjadającej ostatnią kremową grudkę risotto. Kiedy skończyła, oblizała usta w sposób, który wyrażał satysfakcję i, ośmielę się to powiedzieć, był wyraźnie erotyczny. Nieznacznie przymknęła swoje niebieskie oczy i wymruczała wyraźne „mmmmm” Wyglądała jak uczestniczący w odnowie religijnej grzesznik, który właśnie został zbawiony przez nałożenie rąk. Było oczywiste, że risotto przygotowane przez Saro jest dla niej kulinarnym odpowiednikiem spotkania z Jezusem. Po zjedzeniu go jaśniała blaskiem niczym świeżo nawrócona. Trochę się spodziewałam, że za chwilę zawoła „alleluja”.

— Czy wypada poprosić o więcej? — zapytała nieśmiało.

— Może poprosisz Lucię, żeby przygotowała dla ciebie twój własny talerz?

Dla mnie ostatnie kęsy są najważniejsze. Dzielenie z nią risotta Saro nagle wywołało we mnie zazdrość. Pożerała ten ostatni kęs wyśmienitego dzieła mojego być może przyszłego chłopaka-szefa kuchni bez najmniejszego aktu skruchy.

Lucia wracała raz za razem, z kopiastymi porcjami strozzapreti z duszoną czerwoną cykorią w sosie mascarpone; fusilli w sosie z grillowanej czerwonej papryki; gnocchi z gorgonzolą, sosem z białego martini i plasterkami dojrzewającego parmezanu. Zaczęłam dostrzegać, że Saro mówi wprost do mnie, każde danie było jak jadalna litera miłości: soczysta i zuchwała. Po trzecim i czwartym daniu zrozumiałam, że ten szef kuchni, który nosi elfie buty, kocha się ze mną, a nawet się dotąd nie całowaliśmy.

Pod koniec kolacji byłam zachwycona, nasycona, skołowana, oszołomiona myślą o tym, że Saro może być materiałem na chłopaka. Przez chwilę zastanowiłam się, czy nie zapalić papierosa, chociaż nigdy w życiu nie paliłam.

Caroline i Lindsey zebrały się do wyjścia około dwudziestej trzeciej. Lucia zamówiła im taksówkę, bo Caroline nie była w stanie przejść całej drogi do domu, a Lindsey, cóż, była wstawiona po trzech kieliszkach wina deserowego. Wychodząc z Acqua al 2, postawiła sobie za cel pożegnać się ze wszystkimi w restauracji, entuzjastycznie machając.

— Adiós, muchachas. Kocham tiramisu — dodała, prawie się potykając u dołu schodów. — Wrócę tu, amigos. — A potem ona i Caroline uciekły w noc, zostawiając mnie samą w dolnej sali.

Po kilku chwilach Lucia usiadła obok mnie z kolejną butelką vin santo i ze swoim kocim uśmiechem. Wiedziałam, że coś się szykuje.

— Sei americana, no? — Florentyńczycy zawsze podejrzewali, że mogę pochodzić z Brazylii lub Etiopii. Czasami wydawali się zawiedzeni, gdy mówiłam, że jestem tylko czarną dziewczyną z przedmieść w Teksasie. Nie tym razem.

— Teksas! Kowboje! Dallas! — powiedziała Lucia. Szybko zdałam sobie sprawę, że nie ma na myśli miasta, chodziło jej o serial telewizyjny z lat osiemdziesiątych, w którym pojawiała się postać JR. Wciąż był nadawany we Włoszech. — Kocham JR i Beautiful.

Miała na myśli, o czym już wiedziałam, operę mydlaną Moda na sukces. Nigdy jej nie oglądałam, ale najwyraźniej większość Włochów owszem i często pytali, kto się z kim spotyka w serialu. Przez chwilę myślałam więc, że będę przepytywana z podstaw popkultury amerykańskiej. Ale wtedy Lucia przysunęła się do mnie bardzo blisko i zapytała:

— Lubisz Saro, no? — To było bardziej stwierdzenie niż pytanie.

— Sì, mi piace Saro — powiedziałam swoim najlepszym formalnym włoskim. Nie przekonało jej to.

Nachyliła się bliżej. Widziałam konturówkę na jej ustach i czułam zapach marlboro.

— Sul serio, no? — Serio znaczy „na poważnie”. Wiedziałam to nawet po butelce chianti i kilku łykach vin santo. Żądała odpowiedzi. Ale zanim zdołałam wypowiedzieć jedno słowo, ruszyła z szarżą. — È bello, no? Piękny. Saro jest piękny. — Wzięła moją twarz w dłonie i powiedziała: — È un amico del cuore. Trattalo bene. È unico. — Jest moim serdecznym przyjacielem. Traktuj go dobrze. Jest wyjątkowy.

Potem zniknęła, zostawiając po sobie niezapomniany widok kołyszących się tylnych kieszeni jej dżinsów.

Wstałam, łaskotana podnieceniem, jakiego nigdy wcześniej nie czułam, i ruszyłam na górę do głównej sali restauracyjnej. Tłum nieco się zmniejszył. Teraz byli tu przede wszystkim jedzący w parach miejscowi, ale lokal wciąż tętnił życiem. Z głośników dobiegał chropowaty, ale delikatny jazzowy wokal Paola Conte, witryna z deserami była prawie pusta, nie licząc jednej porcji tiramisu. Zarumieniłam się, podchodząc do kuchni, żeby się pożegnać.

Saro się uśmiechnął.

— Podobało ci się? Chciałem przygotować ci coś, co sprawi ci przyjemność.

— Tak. — Poczułam się, jakbym była w stanie chodzić boso po rozgrzanych węglach.

— Dziś był duży ruch, nie mogłem przyjść na dół, żeby się przywitać. — Był bezpośredni, jego swoboda uwodziła. — Przyjdę jutro pod twoją szkołę.

— Sì — Monosylabiczne odpowiedzi były wszystkim, co mogłam z siebie wydusić. Potem Saro pochylił się i pocałował mnie w policzek. Jego skóra była wilgotna, lśniąca od oliwy z oliwek i potu. Kiedy się odsunął, nasze policzki wydały cichy odgłos odessania, co było słyszalną oznaką tego, że naprawdę się dotknęliśmy. Miałam nadzieję, że na tym poprzestaniemy. Jeden całus był cudowny. Dwa całusy mogłyby mnie załatwić. Już mnie napełnił swoim jedzeniem, swoją kreatywnością. Teraz, mając go przed sobą we własnej osobie — jego oczy, nos, usta i delikatne czoło — zachwiałam się lekko na obcasach. Ale nie. Jeszcze ze mną nie skończył. Nachylił się do drugiego policzka i wyszeptał mi do ucha:

— Z przyjemnością będę to robił częściej. Tylko mi powiedz kiedy.

Wytoczyłam się na Via dell’Acqua tuż po północy, zahipnotyzowana jego skórą, jego jedzeniem, tym, jak jego dłoń dotknęła dołu moich pleców, kiedy się pożegnaliśmy. Wracałam do domu długą trasą, jadąc wzdłuż rzeki Arno, mojego ulubionego miejsca nocnych przejażdżek, gdy miasto spało. Przejechałam na drugą stronę Ponte Vecchio i zatrzymałam się, żeby popatrzeć w spokojną wodę rzeki w dole. Most był oświetlony bursztynowym światłem, a woda odbijała nocne barwy latarni i nielicznych okien.

Kiedy zjechałam z Ponte Vecchio w stronę domu, minęłam róg Borgo San Frediano i Piazza del Carmine, spojrzałam w górę na kościół naprzeciwko mojego mieszkania. Szczyci się on freskiem, który uznawany jest za pierwszą znaną pracę nastoletniego Michała Anioła. Pierwsze rzeczy nie są małe, są początkiem czegoś wspaniałego. Podejrzewałam, że właśnie się zakochałam w kradnącym rowery szefie kuchni: i jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało, to była miłość od pierwszego kęsa.

• • •