Dzień, w którym umarł Kapuściński - Ramón Lobo - ebook + audiobook + książka

Dzień, w którym umarł Kapuściński ebook i audiobook

Lobo Ramón

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Oparta na prawdziwych wydarzeniach opowieść o ginącym świecie reporterów, których relacje z konfliktów wojennych śledził cały świat. Roberto Mayo to reporter, który w ciągu swojej kariery dziennikarskiej zwiedził wszystkie najważniejsze fronty świata. Razem z Tobiasem Hope'em - zawodowo fotografem, a prywatnie przyjacielem - przeżywają przygody, których nie powstydziłby się sam Indiana Jones. Jako jeden z ostatnich korespondentów wojennych działających w starym stylu, Roberto przedstawia czytelnikowi plejadę Kapuścińskich na wyginięciu, dla których "życie na krawędzi" jest doskonałym opisem codzienności. W inspirowanej prawdziwymi doświadczeniami z placów boju powieści, główni bohaterowie, reprezentanci znikającego pokolenia, stawiają na szali własne życie. Gdy nadstawiają karku i przeżywają miłości, ich życie prywatne rozpada się na kawałki. Ile są gotowi zapłacić za doświadczenia, którymi będą mogli podzielić się z całym światem?

Ramón Lobo posiada niezwykłą umiejętność oddawania każdego słowa w jego dokładnym znaczeniu, bez zbędnej retoryki i egzaltacji – w służbie tego, co widzi, słyszy i czuje.José Saramago

Ramón Lobo urodził się w Wenezueli w 1955 r. We krwi ma Wielką Brytanię, Hiszpanię, Francję i Luksemburg, a w genach - cały świat. Jako korespondent wojenny - czy, jak sam woli się określać, korespondent konfliktów - przez ponad 20 lat relacjonował dla dziennika "El País" przebieg zdarzeń we wszystkich najważniejszych punktach zapalnych globu. Był na Bałkanach, w Afganistanie, Czeczenii, Iraku, Nigerii, Rwandzie, Kongu i w wielu innych miejscach. Jest autorem wielu reportaży i powieści "Dzień, w którym umarł Kapuściński".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 50 min

Lektor: Adam Bauman
Oceny
4,2 (12 ocen)
8
1
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgosiarudnicka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajnie się słuchało, temat ciekawy ,dobre pióro.
00
jackiecane

Nie polecam

to nie jest literatura faktu
01

Popularność




Tytuł oryginału

EL DĺA QUE MURIÓ KAPUŚCIŃSKI

Copyright © by Ramón Lobo Leyder, 2019

By agreement with Pontas Literary & Film Agency

All rights reserved

Projekt okładki

Tomasz Majewski

Zdjęcia na okładce

© VIEW press / Contributor | Getty Images

© CSA Images | Getty Images

© belterz | Getty Images

© Erberto Zani | Alamy Stock Photo

Redaktor inicjująca

Aleksandra Wiktorowska

Redakcja

Maja Lipowska-Wiktorowska

Korekta

Marta Wilińska

Maja Lipowska-Wiktorowska

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8295-664-1

Warszawa 2021

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Juanowi Carlosowi Gumucio

oraz wszystkim, którzy żyli

w złotym wieku dziennikarstwa wojennego

Książka ta jest fikcją,

czas pokaże, czy awansuje na powieść.

Jakakolwiek zbieżność

z prawdziwymi wydarzeniami lub osobami

to zwykły przypadek.

Lub przytyk złośliwych czytelników.

1

Mogadiszu, 2007

W dniu, w którym umarł Kapuściński, Roberto Mayo lądował w Mogadiszu, jednym z najniebezpieczniejszych miast świata. Był 23 stycznia 2007 roku, a on właśnie skończył pięćdziesiąt dwa lata. Pierwszy raz podróżował do Somalii, kraju, który miał naznaczyć jego życie, tak jak dużo wcześniej naznaczył je Bejrut – te wszystkie porwania, bomby i zamachowcy-samobójcy. Urodziny obchodził na pokładzie dwusilnikowego samolotu ­Reims-Cessna F-406 wynajętego przez Lekarzy bez Granic. Towarzyszył mu fotograf Tobias Hope, alias Puta Esperanza, jego „brat” od bejruckich czasów. Nie było tortu, dmuchania świeczek ani toastu Jasiem Wędrowniczkiem, jak Mayo nazywał Johnniego Walkera Black Label, i topił w nim dni pełne melancholii, jakby nie było jutra. Dostał tylko dwa prezenty: czterosekundowy uścisk przyjaciela – niezbędne minimum, żeby okazać sympatię – i piosenkę We’ll Meet Again w słuchawkach MP3. Zawieszony między chmurami, ukołysany głosem Very Lynn, poczuł się bezbronny. Przytrafiło mu się to po raz pierwszy od pobytu w Bejrucie w 1983 roku. Bez wyimaginowanego płaszcza ochronnego zapewniającego nieśmiertelność, noszonego przez większość korespondentów, poczuł strach przed pewną śmiercią, w obliczu której na nic zdadzą się protesty czy ironia. Przypomniał sobie Grozny, budynki wypatroszone przez bomby i leje po pociskach, poczuł smród gazu płonącego w wysadzonych rurach w pobliżu placu Minutka, gdzie przebiegała linia frontu. Był to inny 23 stycznia, jego czterdzieste urodziny. Miał wtedy wszystko, co można sobie wymarzyć: obchody na całego, hałas i fajerwerki. Przeklął swoją pracę wilka stepowego, odsuwała go od matki i przyjaciół. Żadnych urodzin czy ślubów, tylko cmentarze i pogrzeby. Mimo to wiedział, że należy do grupy wybrańców: podróżował za darmo, dostawał niezłą pensję, był świadkiem historii i znajdował się z dala od swoich szefów.

Zanim wsiedli w Nairobi do awionetki lecącej do Somalii, pilot, biały, o pergaminowej cerze wypalonej afrykańskim słońcem, zaczął strofować ich za bagaż: trzy aparaty fotograficzne, dwa telefony satelitarne, dziesiątki kabli, przejściówki, taśma izolacyjna, świece, kamizelki kuloodporne, dwa granatowe kaski, koszulki, jeansy na zmianę, czarne bokserki i parę tuzinów mokrych chusteczek, wydłużających życie bieliźnie. Ułożywszy w głowie listę, Mayo uśmiechnął się szeroko na myśl o bokserkach i powiedział:

– Najcięższe są moje kremy przeciwzmarszczkowe i ego Puta Esperanzy. Przykro mi, przyjacielu, ale nie damy rady go zostawić, ma je, że tak powiem, wbudowane.

Niedaleko Mogadiszu dwusilnikowiec odbił nad ­Ocean Indyjski, zataczając niemożliwą pętlę. Na wodzie w niepojęty sposób unosiły się dziesiątki przerdzewiałych statków. Pilot, przyzwyczajony do ryzykownych lądowań, wykonał ten manewr, chcąc uniknąć potencjalnego zagrożenia wszelkiego kalibru. Linia brzegowa zlała się z nieskończonym piaszczystym horyzontem gotowym pożreć Niewidzialne miasta Itala Calvino, książkę, która towarzyszyła Mayo w każdej podróży, zarówno na wojnę, jak po przygodę i w miłości. Czy Muqdisho, jak nazywali miasto Somalijczycy, było niczym Despina: z morza przypominało wielbłąda, a z pustyni żaglowiec?

Miał znaleźć się po raz pierwszy w Mogadiszu w dniu, w którym Ryszard Kapuściński umierał w jednym z warszawskich szpitali, nie wiedząc, że jego śmierć stanie się symbolem upadku pewnego sposobu widzenia świata i dziennikarskiego życia. Miarą reportera zaczęło być to, ile kosztował, a nie, ile był wart. Cięcia wydatków wygrały z sensacyjnymi materiałami i tematami na pierwszą stronę, bardziej interesowano się budżetem aniżeli tym, „gdzie jest ta cholerna historia”, o co zwykł pytać Jon Barnard, szef gazety. Erudycją i wyglądem łudząco przypominał swojego przyjaciela Dona Hewitta, twórcę programu 60 minutes w CBS: te same niesforne włosy, bystre spojrzenie, alergia na krawaty i głośny śmiech, którym kładł kres wszelkim sporom.

O Somalii zapomniano zaraz po śmierci osiemnastu amerykańskich żołnierzy w październiku 1993 roku – wystarczyło, że zainspirowała ona twórców Helikoptera w ogniu, jednego z najlepszych filmów wojennych. Maqadïshü, jak nazwali miasto przed ponad dziesięcioma wiekami jego arabscy założyciele z karawanami, było dziesiątym „ośmiotysięcznikiem” Roberta Mayo, uznanego boliwijskiego reportera wojennego, na stałe mieszkającego w Londynie. Anglosascy dziennikarze uważali go za jednego ze swoich. Wcześniej dotarł do Teheranu, Bejrutu, Sarajewa, Groznego, Kigali, Monrowii, Free­town, Bagdadu i Kabulu. Był z tych, którzy tęsknią za Indochinami Thomasa Fowlera, plażą Omaha i bitwą o Madryt. Jego okrzyk wojenny brzmiał: „Ten mocarz się nie poddaje”, i karteczkę z tym zdaniem prowokacyjnie przykleił skoczem w rogu ekranu laptopa. Miał na koncie więcej masakr, klęsk głodu, niesprawiedliwości i katastrof, niż jakikolwiek zdrowy umysł jest zdolny przetrawić.

Tego 23 stycznia 2007 roku, wczepiony w oparcie przedniego fotela w awionetce, która na przemian to nurkowała, to gwałtownie się wznosiła, jakby mogła w ten sposób oszukać przeznaczenie, poczuł dojmujący strach, że wszystko straci. Przed oczami stanęła mu scena z Bez przebaczenia, w której William Munny, zanim wyruszy do Big Whiskey wyrównać rachunki z szeryfem Małym Billem, pociąga z butelki drobnymi łyczkami. „To straszna rzecz zabić człowieka, odbierasz mu wszystko, co ma i będzie mieć”, mówi Clint Eastwood.

W miarę jak zbliżali się do lotniska w Mogadiszu, Mayo poczuł na plecach zimny pot. Bolały go splecione mocno palce. Urojony brak tlenu zmuszał do otwierania i zamykania ust niczym ryba wyjęta z wody. Zatęsknił za swoją piersiówką pełną Johnniego Walkera zostawioną w torbie. Pragnął pociągnąć kilka łyków niczym Munny – rytmicznych, hipnotycznych, odmierzających czas do zabójstwa lub własnej śmierci. Starał się ukryć objawy napadu lękowego. Czuł, że Somalia skrywa w sobie jakiś zły omen.

Kiedy samolot zaczął pikować, dla rozrywki przypom­niał sobie ostatnie zmiany naniesione w testamencie. W wyobraźni zobaczył zdziwienie Marthy, swojej siostry, przyjaciół i Amandy Bris. Ta scena pozwoliła mu ukoić nerwy. W głowie usłyszał echo wypowiadanych słów: „Co za drań!”. Pomyślał o szczegółach, którym nigdy nie poświęcał zbytniej uwagi. Zbeształ samego siebie, że drobnym drukiem nie dopisał do ostatniej woli: „Żadnych mszy, księży czy modłów; żadnych krucyfiksów, flag obojętnie jakiej ojczyzny czy gównianych oportunistów. Żadnych Mengelów”.

Nie był pewien, czy wystarczająco dokładnie poinstruował najlepszego przyjaciela nie dziennikarza, księgarza Petera Hessego, szpakowatego intelektualistę w okrągłych okularach, z wąsikiem à la Salvador Dalí, co do swojego ostatniego życzenia, by wyrzucił jego prochy do rzeki Selli z rzymskiego mostu w Cangas de Onís, na północy Hiszpanii. Ważne było, żeby zdarzyło się to na wiosnę, kiedy młode łososie spływają z gór w drodze do morza, w którym będą pływać przez kolejne lata, aż wrócą do tej samej rzeki, żeby rozmnożyć się i umrzeć. Chciał, żeby to one się nim nakarmiły, a pływanie po północnych morzach miało być nadzwyczajnym przedłużeniem jego życia. Nie zostawił jednak tego na piśmie, chyba że w jakimś mejlu.

Którejś nocy, kiedy wyznał, że ma wątpliwości i nie wie, czy kazać wyrzucić swoje prochy do Selli czy do klozetu w domu, Tobias wypalił:

– Stary, co ty, kurwa, masz z tym mostem?

– Nie chciałbyś chyba, żebym kazał wam się wspiąć do Cochabamby… Na dwóch tysiącach pięciuset siedemdziesięciu metrach nieźle wieje. Byłby to komiczny widok. Jeśli zdecydowalibyście się na klozet, postawiłbym dwa warunki: nie srać, dopóki prochy będą wciąż widoczne, i nie spuszczać wody przez tydzień. Muszę poczuć wieczność.

Te wspomnienia przyniosły mu chwilową ulgę. W dalszym ciągu kurczowo trzymał się przedniego fotela, ale teraz nie przestawał się śmiać. Tobias spojrzał na niego z ukosa, rozłożył ramiona i przytknął palec wskazujący do skroni.

– Wariat.

Głuchy daleki trzask rozległ się w wyobraźni Roberta Mayo po lewej stronie. Zagryzł zęby, oczekując uderzenia. Strach minął. Zawsze wyobrażał sobie, że pocisku, który zabija, nie słyszysz ani prawie nie czujesz, jedynie pali cię i zalewasz się krwią. Awionetka nakreśliła ostatni łuk nad falami, po czym skierowała dziób w stronę pasa do lądowania numer jeden, jedynego, jaki był. Poszukał na twardym dysku pamięci innych niebezpiecznych lotnisk, takich jak to w ogarniętym wojną Bejrucie, gdzie w okolicy czatowali porywacze. Albo lotnisko w Sarajewie, skąd można było zobaczyć pozycje serbskich ekstremistów.

Mimo zapowiadanego niebezpieczeństwa lądowanie w Mogadiszu okazało się przyjemne, jak z Pierwszego Świata. Miał nawet ochotę zacząć bić brawo. Awionetka skierowała się w stronę czegoś, co w pewnym momencie historii Somalii musiało być terminalem lotniczym. Zeszli po wąskich schodkach. Pilot o pergaminowej cerze wręczył trzy melony kontrolerowi ruchu lotniczego, który czekał na nich, uśmiechając się po afrykańsku. Po wypakowaniu paczek i pudeł z lekarstwami oraz materiałami chirurgicznymi przeznaczonymi dla centralnego szpitala, którego działanie podtrzymywali Lekarze bez Granic, pilot machnął ręką, wypowiedział kilka słów, zagłuszonych hałasem silników, i zamknął drzwiczki. Widząc, jak wzbija się w powietrze z powrotem do Nairobi, Tobias wybełkotał coś o spalonych mostach.

Podeszli do parterowego budynku z popękanymi ścianami, zabezpieczonego workami z piaskiem. Na jedynych drzwiach ktoś napisał słowo OUT.

– Przynajmniej mają poczucie humoru – skwitował Mayo.

Często się zdarza, że reporter wojenny czuje dojmującą samotność i zastanawia się nad sensem swojej pracy, która polega głównie na tym, by iść w przeciwną stronę niż rozsądni ludzie. Niepokojące obrazy przesiedleńców, tysiącami uciekających z terenów walk, towarzyszących im wolontariuszy z organizacji pozarządowych, błękitnych hełmów ONZ, które widząc rozwój sytuacji, decydują się więcej nie ingerować. Ostatni zakręt, ostatnia prosta, pokonanie granicy między tym, co ostrożne, a tym, co irracjonalne, i oto znajdujesz się sam w centrum spustoszenia, gdzie panuje cisza i czuć kwaśny przenikliwy zapach śmierci, napełniający strachem silniejszym od paniki. Jeśli uda nam się pokonać ten trwający niespełna kilka sekund lęk, opanowuje nas narkotyczny wewnętrzny spokój, bezwarunkowe poddanie się losowi. Po co ryzykujemy zdrowiem fizycznym i psychicznym w czasie kosztownych podróży, dostarczając informacje, za które nikt nie chce, jak się wydaje, płacić?

Głos wysokiego mężczyzny ze spiczastym nosem, w stroju rapera, zaskoczył nowo przybyłych:

– Passports, please.

Facet pracujący jako celnik podstemplował dwie dwutygodniowe wizy w zamian za dwieście dolarów. Pieczątka z braku tuszu była nieczytelna.

– Jeśli zdecydujecie się przedłużyć pobyt, nie szukajcie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w mieście, bo tym ministerstwem jestem ja, a siedziba znajduje się tutaj. Zanim opuścicie Mogadiszu, będziecie musieli zapłacić kolejne dwieście dolarów tytułem podatku. Niech Allah ma was w swojej opiece, będziecie go potrzebować.

Tobiasowi, obwieszonemu canonami na znak, że rozpoczął już pracę, nie spodobały się ostatnie dwa zdania. Wybrał swój gardłowy hiszpański:

– Ten facet, kurwa, to jakiś kretyn – powiedział, uśmiechając się szeroko.

Na zewnątrz baraku siedziała pod drzewem, chroniąc się od słońca, jedyna namacalna władza cywilna byłego państwa – pół tuzina etiopskich żołnierzy bez hełmów. Niektórzy drzemali mimo trzymanych w rękach luf karabinów. Należeli do elitarnych oddziałów; to one najechały Somalię w grudniu, operacja została zaaranżowana przez Waszyngton. Celem było obalenie rządów Unii Trybunałów Islamskich, która podbiła te tereny sześć miesięcy wcześniej. Inni etiopscy żołnierze, lepiej wyposażeni, pilnowali pasa startowego i maszyn często bombardowanych przez Asz-Szabab, zbrojne ramię Trybunałów Islamskich. Mimo że utraciły władzę, nadal działały na południu.

Trybunały były pierwszą próbą ustanowienia państwa od 1991 roku. Po tym, jak zniknęła zielona linia, ulica dzieląca dwie walczące strony w Mogadiszu, jego mieszkańcy mogli wreszcie spacerować, pójść na plażę czy łowić ryby. Rozkwitły targi i sklepiki. To nie religijny ekstremizm, amputowane kończyny i ukamienowania doprowadziły większość mogadiszuan do powstania przeciwko islamistom, tylko zakaz oglądania telewizji w przeddzień mundialu w Niemczech.

Obok tego, co niegdyś musiało być terminalem lotniczym, stały zaparkowane cztery terenówki z piątej ręki. Kierowcy ukryli je za betonowym murkiem, który służył za barierę ochronną. Szef konwoju miał na imię Dżamal, wysoki chudy chłopak polecony przez Lekarzy bez Granic. Czternastu uzbrojonych mężczyzn stojących obok pojazdów ucieleśniało jedyną ważną polisę ubezpieczeniową w Mogadiszu. Żaden nie miał więcej niż dwadzieścia lat. Cena nie podlegała negocjacjom: sto pięćdziesiąt dolarów dziennie plus koszt benzyny i bonus w wysokości dwudziestu dolarów za osobę, jeśli nikt nie zostanie zabity lub ranny, a sprzęt wróci nietknięty.

– Jeśli tylko podpisze rachunek, nie ma problemu – odparł Mayo, myśląc o Łysej Pale, szefie kadr.

Droga łącząca lotnisko z miastem przypominała wysypisko śmieci wszystkich wojen. Wrócił męczący ucisk w klatce piersiowej i przeświadczenie o rychłej śmierci. Mayo obrócił się do przyjaciela, szukając pomocy.

– Zobaczysz, wszystko pójdzie, kurwa, jak z płatka – powiedział Tobias, puszczając do niego oko.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

1. Mogadiszu, 2007

2. Londyn, 2007

3. Split / Sarajewo, sierpień 1992

4. Bejrut, 1983–1985

5. Bejrut, 1985–1989

6. Paryż, 1989–1992 / Vukovar, 1991

7. Mostar / Sarajewo / Rzym, 1993

8. Sarajewo, 1994 / Rwanda, 1994–1996

9. Paryż, 1993 / Sarajewo, 1995

10. Kabul 1999–2001

11. Londyn, 2003

12. Kuwejt / Bagdad, 2003

13. An-Nadżaf / Bagdad, 2004

14. Sarajewo, 1995 / Paryż, 2003

15. Jerozolima / Bangkok / Aceh, 2004–2005

16. Londyn / Worthing, 2005

17. Londyn, 2008–2010

18. Londyn, 2010

19. Londyn / Madryt / Auschwitz, 2010

20. Arabska Wiosna, 2011

21. Libia, 2011

22. Damaszek / Dara, 2011

23. Damaszek / Hama / Stambuł, 2011

24. Worthing, 2011

25. Stambuł / Dżabal al-Zawiya / Kansafra, 2011

26. Kafr Nabudah, 2012

27. Baba Amro, 2012

28. Londyn, 2012

29. Mogadiszu, 2012

30. Londyn / Findon, 2012

Podziękowania i pewne wyjaśnienie