Ty i inne katastrofy naturalne - Martinez Maria - ebook + audiobook + książka

Ty i inne katastrofy naturalne ebook i audiobook

Martinez Maria

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wrażliwy chłopak i krucha, a zarazem niezwykle silna dziewczyna, życiowe traumy i niewyjaśnione demony przeszłości.

Harper zaplanowała swoje życie w najmniejszym detalu. Niebawem ma skończyć studia literackie i dostać wymarzoną pracę — wszystko, czego pragnęła jest zaledwie na wyciągnięcie ręki. Los bywa jednak przewrotny i dziewczyna niespodziewanie traci bliską osobę, idealny plan zaczyna się walić, a trudne wybory przyniosą wątpliwości. Czy właśnie takiego życia chce?

Siostra Harper chcąc jej pomóc, wysyła ją na Wyspę Księcia Edwarda, gdzie z dala od codzienności nabierze dystansu i podejmie właściwe decyzje. Nie będzie to takie proste, bo na miejscu dziewczyna znajdzie się blisko Treya, najlepszego przyjaciela swojego brata, który lata temu odcisnął na niej piętro. Czy jego obecność ułatwi jej zadanie, a może spowoduje jedynie chaos jak podczas letniej burzy?

Ty i inne katastrofy naturalne to kumulacja emocji, wrażeń i przeżyć. Opowieść o tym, co w życiu jest najważniejsze, o podejmowaniu decyzji i głębokiej miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 477

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 25 min

Lektor: Małgorzata Kozłowska
Oceny
4,2 (49 ocen)
26
12
5
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Angelikg

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna książka, czasami odpisy przemyśleń głównej bohaterki dość długie ale zrozumiałe z powodu jej zainteresowania do wyrażania emocji przez słowo pisane. dobrze napisana, z sensem i przekazująca emocje - jedyny minus nie wiadomo co się stało z kobietą jej babci.
30
Asiabook

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna książka ❤️ Warta przeczytania.
20
klaudiazel99

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie napisana i wzruszająca pozycja. To była trudna historia o szukaniu szczęścia i odpowiedzi na pytania, które zadaje sobie każdy. Po jej skończeniu czuję się wręcz natchniona i gotowa do działania. Uwielbiam wątek romantyczny, tak bardzo chwytający za serce. Szczery, pełen ciepła i kojących słów. Ta książka była piękna pod wieloma względami, ale myślę, że najbardziej urzekł mnie język i wszystkie słowa, które do mnie trafiły i spowodowały, że sama zaczęłam patrzeć inaczej na pewne kwestie.
20
aplerr

Z braku laku…

Przepraszam, ale żeby być tak głupią i irytującą osobą jak główna bohaterka, to trzeba się chyba urodzić ze specjalnymi umiejętnościami. Harper ma podobno 22 lata, a zachowuje się jak 12-letnie dziecko, które we wszystko wierzy i nie ma własnego zdania, a przy tym jest niesamowicie zdziwiona, że jej wybory mają konsekwencje. Początek książki był nijaki, środek mocno mnie wciągnął i myślałam, że ocenię ją o wiele wyżej, ale końcówka wszystko zepsuła. Problemy, z którymi mierzyła się Harper wydają się być niesamowicie naciągane, a przy tym łatwe do uniknięcia, jeśli miałaby ona w sobie chociaż szczyptę jakiegokolwiek charakteru. A wszystko okraszone pseudoodkrywczymi myślami, które miały chyba sprawić, że zrozumiemy jak głębokie przemyślenia ma bohaterka, a ich skutkiem było jedynie to, że zastanawiałam się, czy Harper poprzednie 22 lata swojego życia przeżyła z zakazem używania mózgu. Bardzo duże rozczarowanie.
10
KiraneG

Z braku laku…

O rany, wymęczyłam pół książki, potem przekartkowałam drugie pół na czytniku, by doczytać finał i... Jak dobrze, że to zrobiłam, bo nic nie straciłam 🤷‍♀️ Może już mam za dużo lat na tego typu książki, ale główna bohaterka niesamowicie mnie zmęczyła, typowa dama w opałach, ale do tego totalnie bierna i płynąca z prądem (w tym morzu biadolenia miałam wrażenie, że mimo setek słów nawet nie stara się tego za bardzo zmienić), niby się starająca, ale w sumie i tak oczekuje od bliskich, że powiedzą jej, co ma robić. Jej relacja z głównym totalnie nie trzyma się kupy, całość okraszona jeszcze większą dawką dramy i krzywych akcji. Zdecydowanie nie mój typ, imo najsłabsza jak dotąd pozycja tego wydawnictwa.
10

Popularność




Moja babcia mawiała…

Moja bab­cia mawiała, że czas jest jedy­nym mier­ni­kiem, aby dokład­nie stwier­dzić, czy dana decy­zja była mądra, czy głu­pia. I miała rację. Tylko z upły­wem dni, mie­sięcy, a może nawet lat, możemy uznać, czy doko­na­li­śmy wła­ści­wego wyboru, czy nie.

Jakiś czas temu zre­zy­gno­wa­łam z miej­sca w Bri­tish Colum­bia w Van­co­uver, z bez­po­śred­nim dostę­pem do stu­diów pody­plo­mo­wych w Szkole Biz­nesu w Sau­der i zapi­sa­łam się na Uni­wer­sy­tet w Toronto, aby stu­dio­wać lite­ra­turę porów­naw­czą.

Moim pla­nem było zosta­nie redak­torką, a z cza­sem pro­wa­dze­nie wydaw­nic­twa. Była­bym kimś waż­nym, kimś, kto odci­śnie swoje piętno na świe­cie jako osoba, która odkryła następ­czy­nię J.K. Row­ling, Pauli Haw­kins czy nowego Johna Gre­ena.

Nie mogłam zado­wo­lić się czymś pomniej­szym, jeśli chcia­łam udo­wod­nić, że moja decy­zja nie była spo­wo­do­wana kapry­sem lub chę­cią sprze­ci­wie­nia się ojcu, poprzez zruj­no­wa­nie jego ocze­ki­wań wobec mnie.

Dwa lata póź­niej osią­gnę­łam naj­lep­sze oceny w gru­pie i staż w oddziale Simon & Schu­s­ter w Toronto, dzięki reko­men­da­cji mojego pro­fe­sora od kre­atyw­nego pisa­nia.

Moje obo­wiązki ogra­ni­czały się do poda­wa­nia kawy, dostar­cza­nia poczty i zała­twia­nia drob­nych spraw, ale już w chwili, gdy prze­kro­czy­łam drzwi tego budynku, wie­dzia­łam, że mia­łam rację, podej­mu­jąc ryzyko.

Przez następny rok musia­łam dzie­lić czas mię­dzy zaję­ciami na uni­wer­sy­te­cie i sta­żem w wydaw­nic­twie, ale nie prze­szka­dzało mi to, ponie­waż czu­łam się bez­piecz­nie w czymś, co już uwa­ża­łam za swoją przy­szłość. Zapla­no­wa­łam naj­drob­niej­szy szcze­gół, krok po kroku, bez nie­spo­dzia­nek.

Jesz­cze rok i zdo­by­ła­bym dyplom. Otrzy­ma­ła­bym sta­no­wi­sko asy­stentki redak­tora w dziale Fan­ta­styki mło­dzie­żo­wej i mogła­bym robić dok­to­rat, co zapew­ni­łoby mi uprzy­wi­le­jo­waną pozy­cję w świe­cie wydaw­ni­czym.

Osią­gnię­cie mojego celu było tylko kwe­stią czasu i cięż­kiej pracy. uzy­ska­ła­bym to bez żad­nej pomocy, na wła­sną rękę. Udo­wod­ni­ła­bym ojcu, że mylił się co do mnie, że mogę być dobra we wszyst­kich tych rze­czach, a jego znie­wagi tylko mnie wzmoc­niły.

To, czego moja bab­cia ni­gdy mi nie wyja­śniła, to jak prze­trwać czas potrzebny do pod­ję­cia waż­nej decy­zji. Takiej, która może zmie­nić twoje życie na zawsze. To naprawdę trudna część, walka z pomył­kami, wąt­pli­wo­ściami i nie­pew­no­ścią, które nie pozwa­lają ci oddy­chać. Nie­po­kój, bez­sen­ność i uczu­cie pustki pod sto­pami. Aż w końcu kom­pas zatrzy­muje się i zaczyna wska­zy­wać jeden kie­ru­nek.

Jedyne, co musisz zro­bić póź­niej, to sko­czyć i zaufać, że się nie roz­bi­jesz. Ponie­waż nawet jeśli nie­pew­ność wciąż jest jak cia­sna pętla na szyi, nie możesz zro­bić nic innego, jak tylko pocze­kać i zoba­czyć, czy doko­na­łaś wła­ści­wego wyboru.

Ten czas przed sko­kiem był praw­dziwą tor­turą dla kogoś takiego jak ja: nie­zde­cy­do­wa­nej, nie­pew­nej i peł­nej obaw. Poważ­nie, każdy psy­cho­ana­li­tyk zatarłby ręce, gdyby zna­lazł mnie w swo­jej pocze­kalni.

Wybie­ra­nie, decy­do­wa­nie, przej­mo­wa­nie ini­cja­tywy prze­ro­dziło się w otwarte okno z wido­kiem na prze­ra­ża­jącą prze­paść. Roz­darta mię­dzy wła­snymi pra­gnie­niami a pra­gnie­niami innych. Bojąc się zawieść tych, na któ­rych mi zależy, a jed­no­cze­śnie zdra­dzić samą sie­bie.

Byłam taka już jako dziecko: uwię­ziona w tym uczu­ciu patrze­nia na obcą osobę za każ­dym razem, gdy patrzy­łam w lustro. Ale trudno jest poznać sie­bie, gdy przez cały czas pró­bo­wa­łaś być kimś innym.

Nie­moż­liwe jest roz­wi­ja­nie wła­snej oso­bo­wo­ści, kiedy spę­dzi­łaś życie, pró­bu­jąc dzia­łać jako czyjś per­fek­cyjny ideał, sta­ra­jąc się spro­stać czy­imś ocze­ki­wa­niom, nie zbli­ża­jąc się nawet ku temu. A bez oso­bo­wo­ści, coś tak pro­stego jak wybór cho­ler­nej sukienki może stać się nie­moż­liwy. Coś tak skom­pli­ko­wa­nego jak pod­ję­cie decy­zji o tym, co chcesz robić przez następne czter­dzie­ści lub pięć­dzie­siąt lat swo­jego życia, kiedy myśla­łaś, że już to wiesz, może dopro­wa­dzić cię do cał­ko­wi­tego upadku.

Tak wła­śnie się stało.

W jed­nej chwili moja tar­cza ochronna zamie­niła się w pustkę wokół mnie. Mój ide­alny plan, o któ­rym myśla­łam, że jest tym, czego pra­gnę naj­moc­niej, zamie­nił się z powro­tem w wąt­pli­wo­ści i nie­pew­ność. Ponie­waż nie ma nic strasz­niej­szego niż speł­nie­nie sekret­nego marze­nia.

Wszystko zaczęło się od listu, pre­zentu i chłopca tak samo zagu­bio­nego jak ja.

Książka, która nie będąc życiem…

Książka, która nie będąc życiem, może na nie zasłu­żyć, książka, która ratuje nas przed potwo­rami, która wygląda jak dom, do któ­rego można wejść, miej­sce, w któ­rym można się zatrzy­mać.

MAR­WAN, Los amo­res impa­ra­bles2

Rozdział 1

1

List

Książki są jak życie, ponie­waż, podob­nie jak ta, wszyst­kie zawie­rają tajem­nice. Są jak skrzy­nie, które skry­wają skarby i ukryte prawdy, cze­ka­jąc, aż ktoś je otwo­rzy i odkryje ich sekrety. Słowa wyrzeź­bione w fik­cyj­nym świe­cie, wyryte w praw­dzi­wym sercu.

Zawsze wie­rzy­łam, że książki są małymi kon­fe­sjo­na­łami, któ­rym pisarz powie­rza swoje naj­bar­dziej intymne tajem­nice. To spo­sób na opo­wie­dze­nie światu, co oświe­tla lub zaciem­nia jego duszę. Spo­sób na uwol­nie­nie się od wielu obcią­żeń, które czło­wiek gro­ma­dzi z bie­giem czasu. Histo­rie o miło­ści, poczu­ciu winy, pożą­da­niu i wielu innych uczu­ciach zwi­jają się na stro­nach z potrzeby opo­wie­dze­nia tego, czego ina­czej nie mogłyby powie­dzieć. Przy­pisy widoczne tylko dla tych, któ­rzy umieją patrzeć z zamknię­tymi oczami.

Ta wiara spra­wiła, że czy­tam każde opo­wia­da­nie z pewną nad­mierną cie­ka­wo­ścią, pośród zało­żeń i prze­czuć, które pod­szep­tują mi, czy ta scena będzie ukrytą prawdą w opo­wie­ści o posmaku pokuty, real­nej i nie­moż­li­wej zara­zem.

Książki mają dziwną moc, cho­ciaż nie wszy­scy to doce­niają. Przez chwilę żyjemy w nich, a póź­niej one żyją w nas. Ide­alna sym­bioza mię­dzy dzie­łem a czy­tel­ni­kiem, która przy­nosi nam obo­pólne korzy­ści w naszym życio­wym roz­woju.

Książki to por­cje szczę­ścia, nawet te naj­smut­niej­sze lub naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące mogą dostar­czyć wspo­mnień, które wywo­łają uśmiech na two­jej twa­rzy. Książki to zimowe wie­czory przy kominku; wio­senne poranki w parku; let­nie waka­cje na plaży; jesienne spa­cery z chrzę­stem suchych liści pod sto­pami.

Co wię­cej, ład­nie pachną – co tam, to naj­lep­szy zapach na świe­cie! Dla­tego nie rozu­miem, dla­czego duże firmy per­fu­me­ryjne nie pró­bo­wały jesz­cze wyko­rzy­stać ich poten­cjału ryn­ko­wego. Który tra­dy­cyjny miło­śnik ksią­żek nie chciałby płynu do płu­ka­nia tka­nin o zapa­chu nowej książki? Bal­samu z nutami atra­mentu i papieru z recy­klingu. Odświe­ża­cza powie­trza o zapa­chu sta­rego tek­stu. Zapa­chu pierw­szego wyda­nia. Dez­odo­rantu o zapa­chu biblio­teki…

Wspa­niale byłoby móc doce­nić te niu­anse przez cały czas, bez koniecz­no­ści wty­ka­nia nosa w oprawę i nie spra­wia­jąc wra­że­nia, jakby się wąchało jakąś dziwną sub­stan­cję.

Książki zawsze były moim schro­nie­niem, ramio­nami, w któ­rych cho­wa­łam się, gdy wszystko szło nie tak. Się­gnię­cie po jedną z nich z półki, otwar­cie i spoj­rze­nie na pierw­szą stronę jest jak przy­jemny haust świe­żego powie­trza po upły­wie wiecz­no­ści bez moż­no­ści oddy­cha­nia. Są anti­do­tum na smu­tek, zmar­twie­nie, strach, a nawet zła­mane serce. Posu­nę­ła­bym się nawet do stwier­dze­nia, że leczą wszystko, jeśli tylko znaj­dziesz odpo­wiedni tekst.

Jed­nak nawet ta pierw­sza strona nie mogła wtło­czyć powie­trza, któ­rego potrze­bo­wały moje płuca, gdy okła­my­wa­łam samą sie­bie, że pod­ję­cie decy­zji będzie łatwe; a prze­cież była to pierw­sza strona naj­now­szej książki Alice Hof­f­man, jed­nej z moich ulu­bio­nych auto­rek. Nawet ona nie mogła mnie ura­to­wać przed nie­zli­czoną ilo­ścią mylą­cych i nie­po­ko­ją­cych myśli, w któ­rych byłam zanu­rzona od jakie­goś czasu.

Odło­ży­łam powieść na sto­lik, na któ­rym leżały nowo­ści, i prze­su­nę­łam się do fotela w rogu działu dzie­cię­cego. Opa­dłam na niego z wes­tchnie­niem, pod przy­ćmio­nym poma­rań­czo­wym bla­skiem lampy pod­ło­go­wej z oło­wia­nego szkła. To był mój ulu­biony kąt w księ­garni. Sia­da­łam tam, gdy byłam tak mała, że moje stopy nie się­gały pod­łogi. Prawda jest taka, że ta księ­garnia była moim ulu­bionym miej­scem na całym świe­cie. Prak­tycz­nie się w niej wycho­wa­łam.

Moja bab­cia kupiła ją czter­dzie­ści lat temu, po tym jak jej mąż, mój dzia­dek, zosta­wił ją w Mont­re­alu i wyje­chał do Jukonu szu­kać złota. Ni­gdy wię­cej o nim nie sły­szała.

Zain­we­sto­wała pie­nią­dze z nie­wiel­kiego spadku w wil­gotne, roz­pa­da­jące się pomiesz­cze­nie na par­te­rze i prze­kształ­ciła je w naj­bar­dziej magiczne miej­sce w Le Pla­teau. Na początku nie było łatwo, zwłasz­cza z małą dziew­czynką do wycho­wa­nia, moją matką, ale udało jej się prze­trwać i zbu­do­wać przy­szłość dla nich obu w tych ścia­nach wypeł­nio­nych histo­riami, powie­ściami i pod­ręcz­ni­kami.

Nazwała to miej­sce Lśniące Wody. Tak jak słynne jezioro, które poja­wia się w książ­kach L.M. Mont­go­mery o Ani Shir­ley. Ania z Zie­lo­nego Wzgó­rza zawsze była ulu­bioną książką jej, mojej mamy, a także i moją. Moja matka na jej stro­nach nauczyła mnie czy­tać i dała mi naj­wspa­nial­szy pre­zent, jaki kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek mi dał, nad­mierną miłość do czy­ta­nia i sekretne pra­gnie­nie, by pew­nego dnia pisać, jeśli tylko zdo­będę się na odwagę, by spró­bo­wać.

Tęsk­nię za nią.

Tęsk­nię za nimi obiema.

– Nawet jeśli prze­czy­tasz ją tysiąc razy, nie zmieni się to, o czym mówi.

Pod­nio­słam wzrok i zoba­czy­łam Fran­ces wpa­tru­jącą się we mnie zza lady. Była oto­czona fak­tu­rami i reje­strami z księ­go­wo­ści. Poma­chała mi ręką, a moje oczy prze­nio­sły się na list, który nie wie­dząc jak, wysu­nął się z mojej kie­szeni i ponow­nie zna­lazł się mię­dzy moimi pal­cami.

– Wiem, ale na­dal nie rozu­miem, dla­czego to zro­biła. Wie­działa lepiej niż kto­kol­wiek inny, że moje życie jest w Toronto. Powrót tutaj nie wcho­dzi w grę. – Prych­nę­łam, zapa­da­jąc się głę­biej w fotelu. To, o co prosi, jest nie­spra­wie­dliwe. – O nic cię nie prosi, Har­per. Prze­ka­zała ci w spadku naj­cen­niej­szą rzecz, jaką posia­dała, i daje ci wybór, co z tym pre­zen­tem zro­bić.

– I dla­czego mnie? Dla­czego nie zosta­wiła tego tobie? To naj­bar­dziej logiczne.

– Ponie­waż Sophia mnie znała i wie­działa, że jedyną rze­czą, która wią­zała mnie z tym mia­stem, była ona. Roz­ma­wia­ły­śmy o tym wiele razy, Har­per, zwłasz­cza w ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy. Gdyby ode­szła pierw­sza, mia­łam wró­cić do Win­ni­peg. Tam mieszka moja sio­stra i sio­strzeńcy. To jedyna rodzina, jaka mi została.

Prze­je­cha­łam pal­cami po szorst­kiej powierzchni papieru.

– Myśla­łam, że ja jestem twoją rodziną – powie­dzia­łam cicho.

Fran­ces wyszła zza lady i pode­szła do mnie. Nie mogłam się zmu­sić, by na nią spoj­rzeć, dopóki nie poczu­łam uspo­ka­ja­ją­cego dotyku jej roze­dr­ga­nej dłoni na mojej. Na jej ustach poja­wił się mały uśmiech, smutny i drżący. Przy­po­mnia­łam sobie, że nie jestem jedyną, która cierpi.

Dzie­liła życie z moją bab­cią przez ostat­nie trzy dekady. Poznały się, gdy były dziećmi i od tego momentu stały się nie­roz­łączne. Dora­stały i na­dal były przy sobie, wspie­ra­jąc się we wszyst­kim. Moja bab­cia wyszła za mąż, a Fran­ces przy tym była. Była także przy naro­dzi­nach mojej mamy. A póź­niej, kiedy dzia­dek opu­ścił bab­cię, na­dal była u jej boku. Aż pew­nego dnia przy­jaźń prze­ro­dziła się w miłość.

A może zawsze się kochały, ale nie miały odwagi się do tego przy­znać. – Oczy­wi­ście, że jesteś moją rodziną. Kocham cię, Har­per, ale to nie jest już moje miej­sce. Zbyt wiele wspo­mnień.

Przy­gry­złam wargę, pró­bu­jąc powstrzy­mać łzy. Od pogrzebu minął tydzień. Trzy dni od odczy­ta­nia testa­mentu, pod­czas któ­rego wrę­czono mi list, który bab­cia dla mnie zosta­wiła, a mnie wciąż trudno było uwie­rzyć, że już ni­gdy jej nie zoba­czę.

Czu­łam się bar­dzo smutna i zła na nią. Przez wiele mie­sięcy ukry­wała przede mną, że chło­niak wkrótce zabie­rze jej życie. Ukry­wała to przed nami wszyst­kimi. I choć rozu­mia­łam jej motywy, zbyt bolało mnie to mil­cze­nie.

Nie dała mi szansy na poże­gna­nie. Ani na powie­dze­nie jej jesz­cze raz, jak bar­dzo ją kocham i jak bar­dzo jestem wdzięczna za wszystko, co dla mnie zro­biła. Była jedyną osobą, która pomo­gła mi zacho­wać pamięć o mojej matce, poznać ją z cza­sem, ponie­waż byłam zbyt mała, kiedy musiała nas opu­ścić. Była jedyną, która nie zapo­mniała o niej, a także nie zapo­mniała o mnie.

Ści­snę­łam dłoń Fran­ces i odwza­jem­ni­łam uśmiech. Jej brą­zowe oczy patrzyły w moje nie­bie­skie i zoba­czy­łam przez nie jej zła­mane serce. Nie mogłam się przy niej zała­mać.

– Kochała cię, Fran­ces.

– Wiem, i ja ją.

– Kiedy pla­nu­jesz wyje­chać?

– Za kilka tygo­dni, może za trzy. Za tyle, ile zaj­mie aktu­ali­za­cja kont, płat­no­ści i reje­strów. Sophia to była kata­strofa w tych spra­wach. – Pokle­pała mnie po kola­nie. – Zosta­wię wszystko dobrze zor­ga­ni­zo­wane, byś mogła roz­wi­jać się bez żad­nych pro­ble­mów.

– Nie wiem, czy zostanę.

Wstała z wes­tchnie­niem i wró­ciła do lady zawa­lo­nej papie­rami.

– Roz­ma­wia­łam też z panem Nor­ri­sem, praw­ni­kiem two­jej babci. Pomoże ci, jeśli zde­cy­du­jesz się na sprze­daż.

Sprze­daż. To słowo spra­wiło, że zaschło mi w ustach i ści­snął się żołą­dek, bo to nie­na­tu­ralne porzu­cać to, co uważa się za swój dom. Ale co innego mogłam zro­bić? „Zostać” – powie­dział głos w mojej gło­wie. Zigno­ro­wa­łam go. Zło­ży­łam i odło­ży­łam list.

Zadzwo­nił mój tele­fon komór­kowy. Praw­do­po­dob­nie to moja sio­stra, by ponow­nie przy­po­mnieć mi, że mamy się spo­tkać tego wie­czoru. Hay­ley była per­fek­cjo­nistką, maniacko dba­jącą o kon­trolę i punk­tu­al­ność. Zupełne prze­ci­wień­stwo mnie. Takie wła­śnie są kre­atywne umy­sły, z natury nie­zor­ga­ni­zo­wane. A przy­naj­mniej tak sobie wma­wia­łam, żeby nie przy­znać, że jestem kom­pletną kata­strofą.

Wycią­gnę­łam tele­fon z tyl­nej kie­szeni spodni i spoj­rza­łam na ekran. Dosta­łam gęsiej skórki, a moje ciało napięło się pod wpły­wem szoku. Tele­fon na­dal dzwo­nił w mojej dłoni, która trzę­sła się, jakby miała otrzy­mać śmier­telny cios od urzą­dze­nia.

– Nie odbie­rzesz? – zapy­tała mnie Fran­ces.

Spoj­rza­łam na nią i zane­go­wa­łam szybko.

– To tata.

Odcze­kała kilka sekund, obser­wu­jąc moją prze­ra­żoną twarz.

– Nie chcesz wie­dzieć, po co do cie­bie dzwoni?

Wsta­łam i wło­ży­łam tele­fon z powro­tem do kie­szeni. Wszy­scy mamy swoje kom­pleksy, ułom­no­ści i dzi­wac­twa. Igno­ro­wa­nie tele­fonów ojca było czę­ścią moich.

– Wiem, po co do mnie dzwoni. Po to samo, co wie­czo­rem i wczo­raj o poranku. I przedwczo­raj. – Pode­szłam do lady i opar­łam łok­cie na drew­nia­nym bla­cie przed kasą. To był antyk, jak wszystko inne, i dla­tego tak mi się podo­bała. – Chce, żebym sprze­dała dom, księ­gar­nię i zosta­wiła moje życie w Toronto. Chce też, żebym rzu­ciła stu­dia, zre­zy­gno­wała ze stażu w wydaw­nic­twie i pod­jęła pracę w jego fir­mie. Tego wła­śnie chce, bar­dzo krót­kiej obroży na mojej szyi. I naprawdę nie rozu­miem dla­czego, skoro nie może mnie znieść. Ni­gdy nie mógł.

Fran­ces wło­żyła plik fak­tur do pudełka, a następ­nie napi­sała notatkę na pokry­wie.

– Czy kie­dy­kol­wiek go zapy­ta­łaś?

– O co?

– Dla­czego cię nie znosi?

– Nie – odpo­wie­dzia­łam skrę­po­wana.

Pró­bo­wa­łam, naprawdę pró­bo­wa­łam, ale w ostat­niej chwili zabra­kło mi słów. Bałam się, że znam odpo­wiedź. Taką, która mogłaby uza­sad­nić, dla­czego zawsze był dla mnie taki twardy i zimny. Tylko dla mnie.

Gdy byłam mała, myśla­łam, że być może zepsu­łam lub zgu­bi­łam coś, co było mu dro­gie, więc spę­dza­łam całe godziny, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, cho­dząc po domu w poszu­ki­wa­niu jakie­goś szcze­gółu, który dałby mi wska­zówkę co do mojego błędu i napra­wie­nia go. Potem doszłam do wnio­sku, że cho­dziło o moje blond, falo­wane włosy, ponie­waż jego były czarne i pro­ste, tak jak mojego rodzeń­stwa. Uzna­łam, że nie lubi róż­nic u innych ludzi, więc obcię­łam je noży­cami ogro­do­wymi i przy­ciem­ni­łam pastą do butów. Tak się wściekł, że chciał mnie wysłać do żeń­skiej szkoły w Otta­wie. Na szczę­ście bab­cia go powstrzy­mała. Póź­niej, gdy doro­słam, zało­ży­łam, że pro­blem leży w moich umie­jęt­no­ściach. Nie byłam wystar­cza­jąco inte­li­gentna, ładna, wykształ­cona, ani wystar­cza­jąco silna… Niczego nie potra­fi­łam robić dobrze.

Fran­ces ode­tchnęła głę­boko, zanim się ode­zwała.

– Kocha­nie, jesteś doro­słą kobietą. Masz dwa­dzie­ścia dwa lata i od czte­rech żyjesz wła­snym życiem. Musisz prze­stać się go bać.

– Nie boję się… – Fran­ces rzu­ciła mi tak prze­ni­kliwe spoj­rze­nie, że porzu­ciłam żało­sną próbę okła­ma­nia jej. Znała mnie zbyt dobrze. – Jest po pro­stu łatwiej, kiedy jestem daleko i nie muszę go widzieć.

– Ale jesteś tutaj i będziesz musiała tak czy siak jutro go zoba­czyć. Nie­odbie­ra­nie jego tele­fo­nów nie jest naj­mą­drzej­szą i naj­bar­dziej doj­rzałą rze­czą z two­jej strony.

Pochy­li­łam się, opie­ra­jąc czoło o ladę. Spoj­rza­łam na nią z boku i obda­rzy­łam moim naj­bar­dziej nie­win­nym uśmie­chem.

– Nie muszę się z nim spo­ty­kać, jeśli będę uda­wać, że jestem chora.

Jak można się było tego spo­dzie­wać, Fran­ces krzyk­nęła.

– Twoja sio­stra jutro wycho­dzi za mąż! Nie możesz Hay­ley zro­bić cze­goś takiego!

– Wiem, wiem, wiem… To głupi pomysł – powie­dzia­łam pospiesz­nie, ale nie zmie­niło to faktu, że myśla­łam o tym poważ­nie.

Spoj­rzała na mnie scep­tycz­nie, choć po chwili jej wyraz twa­rzy zmie­nił się na współ­czu­jący.

– Twój ojciec nie może zmu­sić cię do zro­bie­nia cze­go­kol­wiek, czego nie chcesz, Har­per.

– Nolan Weston ni­gdy nie przyj­muje odmowy i zawsze znaj­duje spo­sób, by posta­wić na swoim. Może mu to zająć tro­chę czasu, ale zawsze dopnie swego.

– Może nie tym razem.

Uśmiech­nę­łam się, bo chcia­łam jej wie­rzyć, ale nara­sta­jący nie­po­kój odci­nał mnie od jakie­go­kol­wiek logicz­nego myśle­nia, a nie­pew­ność przej­mo­wała nade mną wła­dzę na samą myśl o ponow­nym spo­tka­niu z nim następ­nego dnia. Trzy dni w jed­nym tygo­dniu, rekord, który zde­cy­do­wa­nie prze­wyż­szał liczbę naszych spo­tkań w roku. Pod­su­mo­wu­jąc, żaden.

Weszło kilku klien­tów i Fran­ces pospie­szyła im z pomocą. Wró­ci­łam na fotel, gdzie zosta­wi­łam list od babci. Pod­nio­słam go, zamie­rza­jąc wło­żyć z powro­tem do koperty, ale znów zagu­bi­łam się w sło­wach, które zna­łam na pamięć.

Har­per,

jeśli to czy­tasz, wiesz, jaka jest moja wola. Pew­nie czu­jesz się teraz bar­dzo zdez­o­rien­to­wana i zła, ale musisz zro­zu­mieć, że nie mogłam Ci tego powie­dzieć. Porzu­ci­ła­byś wszystko, by być ze mną, a ja nie mogłam zgo­dzić się na takie poświę­ce­nie. Za bar­dzo Cię kocham, by pozwo­lić Ci patrzeć, jak ta stara kobieta gaśnie. Uwa­żam też, że każdy ma prawo decy­do­wać, jak prze­żyć swoje ostat­nie dni i wła­śnie to robię, prze­ży­wa­jąc je bez wyrzu­tów sumie­nia. Tak wła­śnie chcę odejść, wolna, bez bycia cię­ża­rem. Mogę się wyda­wać ego­istką, ale jest to naj­bar­dziej bez­in­te­re­sowny czyn, na jaki kie­dy­kol­wiek się zde­cy­do­wa­łam. Pew­nego dnia zro­zu­miesz i wiem, że mi wyba­czysz.

Pew­nie zada­jesz sobie wiele pytań: Dla­czego zosta­wi­łam wszystko Tobie? Dla­czego nie Two­jemu rodzeń­stwu? Odpo­wiedź jest pro­sta. Są inni, zawsze mieli bar­dziej prak­tyczne zain­te­re­so­wa­nia, a jeśli coś jest nie­opła­calne…

Mój dom i księ­gar­nia to wszystko, co posia­dam. Nie są nic warte, ale zawie­rają całe życie wspo­mnień i chwil. Marzeń.

Wiem, że ciężko wal­czy­łaś, aby zna­leźć się w miej­scu, w któ­rym jesteś. Wiem też, że myślisz, że masz życie, jakiego zawsze pra­gnę­łaś. Ale kiedy na Cie­bie patrzę, wciąż widzę tę małą dziew­czynkę, która wolała ukła­dać książki na pół­kach, zamiast bawić się z innymi dziećmi. Która lubiła pole­cać lek­tury i marzyła o tym, by pew­nego dnia napi­sać wła­sne histo­rie. Wciąż ją w Tobie roz­po­znaję i widzę ten błysk i pra­gnie­nie w Two­ich oczach. Dla­tego chcę dać Ci szansę na odzy­ska­nie tego marze­nia.

Pozo­staw dla sie­bie księ­gar­nię i speł­nij swoje marze­nie o pisa­niu w niej.

Po co pra­co­wać, publi­ku­jąc książki innych ludzi, skoro można poka­zać światu wła­sne histo­rie? Masz talent, zawsze go mia­łaś. Nie powin­naś bać się marzeń, ponie­waż bez nich tak wiele z tego, kim jeste­śmy, byłoby bez zna­cze­nia.

Jeśli jed­nak się mylę, zro­zu­miem, jeśli wró­cisz do Toronto i tam odzy­skasz swoje życie. Jeśli podej­miesz taką decy­zję, nie będziesz w sta­nie zatrzy­mać księ­garni. Wtedy pro­szę, znajdź kogoś, kto naprawdę ją doceni.

Przy­kro mi, jeśli sta­ruszka skom­pli­ko­wała Ci życie swoim ostat­nim pra­gnie­niem. Mogła­bym uspra­wie­dli­wić się wie­kiem lub tymi wszyst­kimi okrop­nymi środ­kami prze­ciw­bó­lo­wymi, które muszę brać, ale okła­ma­ła­bym Cię. Chcę wie­rzyć, że nie prze­ka­zuję Ci cię­żaru, ale wol­ność.

Har­per, jestem tak dumna z Cie­bie i kobiety, którą się sta­łaś, że spo­kojna idę spo­tkać się z Twoją matką. Zawsze będziemy się o Cie­bie trosz­czyć.

I zawsze bądź sobą. Taka jesteś dosko­nała.

Sophia

Wzdry­gnę­łam się, wykrzy­wia­jąc twarz. Ostry ból w klatce pier­sio­wej zda­wał się nie mieć końca. Poczu­łam na ple­cach dłoń Fran­ces i ota­cza­jący ją zapach kar­melu. Nagle spadł na mnie cię­żar ostat­nich kilku dni i zala­łam się łzami.

– Nie przej­muj się, to w porządku poka­zać, że boli. – Jej głos był tak słodki, tak bar­dzo jej, że nie mogłam się powstrzy­mać od pła­czu. Odchrząk­nę­łam i odwró­ci­łam się, by na nią spoj­rzeć.

– Cho­dzi o to, że mama mnie zosta­wiła. Teraz ode­szła bab­cia, a ty chcesz jechać do Win­ni­peg. Co to za nazwa: Win­ni­peg? – zga­ni­łam ją, cho­ciaż wie­dzia­łam, że jestem wobec niej nie­spra­wie­dliwa.

Otarła mi kilka łez i patrzyła na mnie przez dłuż­szą chwilę. Prze­su­nęła dłońmi po moich wło­sach, prze­cze­su­jąc je pal­cami tak czule, że wyrwał mi się zdła­wiony szloch.

– Wszystko będzie dobrze, Har­per. Jesteś sil­niej­sza, niż myślisz. Gdy­bym nie była tego pewna, nie ode­szła­bym. Poza tym to nie jest poże­gna­nie. – Uśmiech­nęła się do mnie, a ja pró­bo­wa­łam odwza­jem­nić ten gest. Przy­jadę do cie­bie, kiedy tylko będziesz mnie potrze­bo­wać.

Przy­tu­liła mnie, a ja sta­ra­łam się nie uto­nąć w świa­do­mo­ści, jak bar­dzo będę za nią tęsk­niła. Zawsze była przy mnie. Za każ­dym razem, gdy wra­ca­łam do mia­sta i wcho­dzi­łam do księ­garni, uśmiech Fran­ces witał mnie cie­płem i sło­dy­czą gorą­cej cze­ko­lady w zimny dzień.

Pozwo­li­łam się ukoić jej szep­tem, aż nagle drzwi się otwo­rzyły i sklep wypeł­niło deli­katne brzę­cze­nie wiszą­cych nad nimi dzwo­necz­ków.

Rozdział 2

2

Pora­dzić sobie z nie­ocze­ki­wa­nym spo­tka­niem

Przez następne dwie godziny dzwo­neczki te roz­brzmie­wały dźwię­kami przy­cho­dzą­cych i odcho­dzą­cych sta­łych klien­tów oraz tych, któ­rzy przy­cho­dzili pooglą­dać, zachę­ceni ofer­tami. Na małym sto­liku przy drzwiach zawsze leżał stos wizy­tó­wek z nazwą księ­garni napi­saną zło­tym atra­men­tem. Uzu­peł­ni­łam bra­ku­jące i uło­ży­łam je w równy sto­sik, obok zakła­dek roz­da­wa­nych przez wydaw­ców.

Potem odku­rzy­łam solidne orze­chowe regały, które się­gały aż do sufitu. Były tam setki ksią­żek, może tysiące. We wszyst­kich roz­mia­rach i kolo­rach. Luk­su­sowe wyda­nia z pięk­nymi ilu­stra­cjami i ryci­nami na okład­kach, wyda­nia kie­szon­kowe, kla­syki i nowo­ści. Na ostat­niej półce Oscar Wilde ocie­rał się o Paula Austera. Obok niego Dic­kens odpo­czy­wał mię­dzy Jane Austen i Char­lotte Brontë. Dan Brown, James Dash­ner, Danielle Paige… Moja bab­cia zawsze miała spe­cy­ficzne poczu­cie porządku.

Prze­je­cha­łam dło­nią po czole, lekki ból głowy doku­czał mi od jakie­goś czasu, a mój zmę­czony umysł potrze­bo­wał się obu­dzić.

– Napi­jesz się kawy? – zapy­ta­łam Fran­ces.

Ski­nęła głową z uśmie­chem, poma­ga­jąc star­szemu męż­czyź­nie wybrać książkę o łodziach pod­wod­nych dla wnuka.

Chwy­ci­łam torbę i wyszłam na ulicę. Jak zwy­kle mont­re­al­skie lato było pełne hałasu i ruchu. Zapa­chów, które prze­no­siły mnie do wyjąt­ko­wych chwil. Ludzi, któ­rzy wyda­wali się być tam od zawsze. Jak Beth, sły­nąca z mię­to­wego cia­sta i cze­ko­la­do­wych cia­ste­czek, które zni­kały z witryny jej pie­karni, gdy tylko pod­no­siła okien­nice każ­dego poranka. Albo Percy, uliczny muzyk, który grał na trąbce na tym samym rogu, odkąd się­gam pamię­cią. Pozdro­wi­łam ich, gdy prze­cho­dzi­łam i zamie­ni­łam kilka uprzej­mych zdań z Meg, kwia­ciarką.

Nasza księ­gar­nia mie­ściła się przy Mont Royal Ave­nue, w dziel­nicy Le Pla­teau. Dziel­nica ta domi­nuje w cen­trum Mont­re­alu i jest miej­scem stu­den­tów, arty­stów i bohemy.

Kiedy miesz­ka­łam w tym mie­ście, uwiel­bia­łam spa­ce­ro­wać jego wąskimi, wysa­dza­nymi drze­wami ulicz­kami, z pięk­nymi, kolo­ro­wymi wik­to­riań­skimi domami i spi­ral­nymi scho­dami na zewnątrz. Fascy­no­wała mnie wyjąt­kowa, wie­lo­kul­tu­rowa mie­szanka skle­pów i restau­ra­cji.

Szłam spo­koj­nie w kie­runku Saint Denis. Słońce prze­bi­jało się przez cienką war­stwę bia­łych chmur, które zaczy­nały ciem­nieć na hory­zon­cie. Spoj­rza­łam w niebo w nie­mym bła­ga­niu. Ślub miał się odbyć w ogrom­nym ogro­dzie domu mojego ojca w Léry. Deszcz mógł wszystko zepsuć, a Hay­ley nie zasłu­gi­wała na to roz­cza­ro­wa­nie. Ide­alny ślub pla­no­wała od mie­sięcy.

Skrę­ci­łam w prawo i kon­ty­nu­owa­łam spa­cer chod­ni­kiem. Kawiar­nia Myriade, mój cel, znaj­do­wała się na następ­nym rogu. Była pełna ludzi. Na tara­sie nie wci­snąłby nawet szpilki, a w środku klienci stali w kolejce do lady. Już mia­łam zawró­cić i poszu­kać innego miej­sca, ale prze­szłam tu całą drogę, fan­ta­zju­jąc o ich bułecz­kach z serem ched­dar i żura­winą, powstrzy­my­wa­łam się zatem przed odej­ściem bez nich i ich cudow­nej cafè latte.

Moje uza­leż­nie­nie od kofe­iny było jedną z małych rze­czy, które nada­wały mojemu życiu sens.

Sta­nę­łam w kolejce i wyko­rzy­sta­łam ten czas na spraw­dze­nie poczty w tele­fo­nie. Mia­łam kilka wia­do­mo­ści od Ryana Rac­liffe’a, redak­tora, który nad­zo­ro­wał mój staż. Chciał wie­dzieć, czy skoń­czy­łam prze­glą­dać ostatni manu­skrypt, który mi wysłał. Prych­nę­łam i przy­ło­ży­łam dłoń do twa­rzy, czu­jąc się bar­dzo winna. Doda­łam notatkę gło­sową, aby przy­po­mnieć sobie o pobra­niu i wydru­ko­wa­niu go, zabiorę się do tego gdy tylko ślub mojej sio­stry dobie­gnie końca.

Ogar­nął mnie nie­po­kój. Zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy myśle­nie o pracy w ten spo­sób jest wyraź­nym zna­kiem, że naprawdę chcę dalej żyć tak jak dotych­czas. I natych­miast pomy­śla­łam o czymś prze­ciw­nym: czy to, że nawet nie rzu­ci­łam okiem na ręko­pis, ozna­cza, że może nie jestem tak zain­te­re­so­wana pracą, jak mi się wyda­wało. A może przez to, że zmarła moja bab­cia, nie obcho­dziła mnie reszta wszech­świata.

– Prze­pra­szam, pyta­łem, czy zamie­rzasz coś zamó­wić.

Pod­nio­słam wzrok i uśmiech­nę­łam się prze­pra­sza­jąco do kel­nera.

– Popro­szę dwie cafè latte i bułeczkę z ched­da­rem i żura­winą.

Spoj­rza­łam z roz­tar­gnie­niem na ludzi przy sto­li­kach i zauwa­ży­łam małego chłopca jedzą­cego muf­finkę z rękami za ple­cami, uda­ją­cego małego ptaszka dzio­bią­cego talerz. Uśmiech­nę­łam się, widząc despe­ra­cję jego matki.

Takie sceny pobu­dzały moją wyobraź­nię. Zła cza­row­nica, chło­piec zamie­niony w małego ptaka i morał do opo­wie­dze­nia… Kolejny pomysł do doda­nia do dłu­giej listy, którą już mia­łam i któ­rej praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie napi­szę.

– Har­per?

Mogła­bym powie­dzieć, że w tej sekun­dzie trwa­ją­cej wiecz­ność, cały świat zwol­nił, aż zatrzy­mał się cał­ko­wi­cie. Ale jak­kol­wiek ład­nie i meta­fo­rycz­nie by to nie brzmiało, tak się nie stało.

Pod­czas tej chwili gdy moje imię wibro­wało w powie­trzu, cały świat został pochło­nięty przez wszyst­kie kata­strofy natu­ralne, jakie mogłam sobie wyobra­zić.

Bo tym wła­śnie był dla mnie Trey Holt, trzę­sie­niem ziemi, hura­ga­nem, wul­ka­nem wyrzu­ca­ją­cym lawę, popi­sową burzą, któ­rej nie mogła­bym prze­żyć. Pew­nego razu zato­pił mnie jak kru­chą drew­nianą tra­twę na środku wzbu­rzo­nego morza i spra­wił, że dry­fo­wa­łam jak milion drzazg.

– Har­per?

Myśla­łam, że mam to już za sobą. A jed­nak po czte­rech latach, gdy usły­sza­łam go po raz ostatni, roz­po­zna­łam go tylko po jed­nym sło­wie. Tak głę­boko jego głos zapi­sał się we mnie.

Odwró­ci­łam się z ser­cem walą­cym w piersi. Nie wie­dzia­łam, jak udało mi się utrzy­mać rów­no­wagę i pozo­stać w pozy­cji sto­ją­cej, gdy spoj­rza­łam w górę i napo­tka­łam jego piękne wpa­trzone we mnie oczy.

– To ty! Nie byłem pewien, ale… Boże, to ty!

Wpa­try­wa­łam się w niego, usil­nie pró­bu­jąc go umiej­sco­wić i prze­ko­nać samą sie­bie, że naprawdę tam jest, po dłu­gim, dłu­gim cza­sie, na wprost mnie.

Zro­bił krok w tył, by obej­rzeć mnie z góry na dół; i musiało mu się spodo­bać to, co zoba­czył, ponie­waż uśmiech­nął się sze­roko, a małe zmarszczki oto­czyły oczy. Pochy­lił się i przy­tu­lił mnie, co mnie zasko­czyło.

– Dobrze cię widzieć, Cala­baza3.

Żołą­dek mi się ści­snął, gdy usły­sza­łam to czułe prze­zwi­sko, które nadano mi, gdy byłam dziec­kiem. Byłam też na tyle głu­pia, by zamknąć oczy, gdy poczu­łam ten jego zapach, tak oso­bi­sty, wci­ska­jący się do mojego nosa.

Odsu­nę­łam się, gdy tylko mnie puścił.

– Cześć, Trey – odpo­wie­dzia­łam ze spierzch­nię­tymi ustami.

Uśmiech­nął się. Nie mogłam odwza­jem­nić tego gestu. Nie­na­wi­dzi­łam go za zła­ma­nie mi serca i zbu­rze­nie mojej samo­oceny. Nie­na­wi­dzi­łam go. I w tym momen­cie musia­łam przy­po­mnieć sobie o tym, jak mnie zra­nił, aby uciec z sieci jego nie­grzecz­nego i bez­czel­nego uśmie­chu, w któ­rej wła­śnie zosta­łam uwię­ziona jak owad.

Spoj­rzał w dół i jego wyraz twa­rzy zmie­nił się. Popa­trzył na mnie ponow­nie, znacz­nie poważ­niej, i wsu­nął ręce do tyl­nych kie­szeni ciem­nych dżin­sów.

– Har­per, przy­kro mi z powodu śmierci Sophii i żałuję, że nie mogłem uczest­ni­czyć w pogrze­bie. Kiedy Hoyt prze­ka­zał mi tę wia­do­mość, byłem poza kra­jem i nie mia­łem moż­li­wo­ści wró­cić na czas.

Uśmiech­nę­łam się sar­ka­stycz­nie.

– Spo­koj­nie, nawet nie zauwa­ży­łam two­jej nie­obec­no­ści. Poza tym to była bar­dzo skromna uro­czy­stość, tylko dla rodziny.

Policzki mnie paliły, gdy odpo­wia­da­łam mu w ten spo­sób, bo nie jestem taka nie­grzeczna i imper­ty­nencka. Ale z nim… Przy nim bar­dzo nie­przy­jemna część mnie wycho­dziła na wierzch.

Sta­ra­łam się spra­wiać wra­że­nie cał­ko­wi­cie obo­jęt­nej.

Trey zmarsz­czył brwi, a jego twarz napięła się, jakby nie rozu­miał mojego nasta­wie­nia. Zawsze był dobry w uda­wa­niu grzecz­nego chłopca.

– Tak, oczy­wi­ście, dla rodziny. – Stał w mil­cze­niu, wpa­tru­jąc się we mnie.

Powie­trze wokół nas stało się tak gęste, że poczu­łam klau­stro­fo­bię. Potem dodał:

– Ale wy, Westo­no­wie, jeste­ście dla mnie jak rodzina i chciał­bym być z wami w tak trud­nym cza­sie.

Wes­tchnę­łam. Spo­tka­nie z nim bolało jak świeża rana. Jego prze­szłe postę­po­wa­nie nazna­czyło bar­dzo ważną część mnie i mojej przy­szło­ści, a on zacho­wy­wał się z nie­win­no­ścią, która nie paso­wała do tego spo­tka­nia. Był winny zła­ma­nia mi serca. Zanu­rzył dło­nie w mojej piersi i zmiaż­dżył je bez mru­gnię­cia okiem.

– Jestem pewna, że Hoyt i Hay­ley doce­ni­liby twoje wspar­cie.

Przy­glą­dał mi się przez kilka sekund i zwil­żył wargi języ­kiem. – Oni… Tak, oczy­wi­ście.

Wytrzy­ma­łam jego spoj­rze­nie. Jego oczy były takie, jak je zapa­mię­ta­łam. Mie­szanka zie­leni i brązu, uwo­dzi­ciel­skie. Gęste, czarne rzęsy. Zazna­czone brwi. Wyraź­nie zary­so­wana szczęka. Ładne usta, dolna warga nieco peł­niej­sza niż górna. Miał dłuż­sze włosy niż wtedy, gdy widzia­łam go ostatni raz, co nada­wało mu bar­dziej doj­rzały wygląd.

Wciąż był naj­przy­stoj­niej­szym męż­czy­zną, jakiego w życiu pozna­łam. Prze­je­chał dło­nią po karku i uśmiech­nął się, jakby wypie­ra­jąc z głowy smutną myśl. Lek­kim gestem wska­zał na mnie.

– Wyglą­dasz świet­nie! Uro­słaś. Boże, jak dawno się nie widzie­li­śmy?

Nie wystar­cza­jąco.

– Cztery lata. Mia­łam wtedy osiem­na­ście lat. Wła­śnie roz­po­czy­na­łam stu­dia, a ty wyjeż­dża­łeś do Ame­ryki.

– Tak, to prawda. Cho­lera, już cztery lata.

– Tak, cztery.

– Wyglą­dasz bar­dzo ład­nie. Masz… masz znacz­nie dłuż­sze włosy. Pasują do cie­bie.

– Dzię­kuję, ty się nie zmie­ni­łeś.

Wstrzy­mał oddech, ska­nu­jąc moją twarz, jakby przy­glą­dał się jej kon­tu­rom. Uniósł brew, a jego usta znów wygięły się w uśmie­chu.

– Powiedz mi, czy to był przy­pa­dek, czy zazwy­czaj przy­cho­dzisz w to miej­sce?

– Zazwy­czaj przy­cho­dzę tutaj, gdy jestem w mie­ście. Księ­gar­nia mojej babci jest bar­dzo bli­sko.

– Tak, to prawda, obok tego sklepu z uży­wa­nymi komik­sami i winy­lami. Minęło sto lat, odkąd tam byłem i uwiel­biam tę oko­licę!

Obej­rza­łam się przez ramię. Gdzie do dia­bła jest kel­ner z moimi kawami? Musia­łam się stam­tąd wydo­stać. Uczu­cie dusze­nia się nie prze­sta­wało we mnie wzra­stać. Prze­łknę­łam ślinę, zde­ner­wo­wana, bicie mojego serca odbi­jało się echem w mojej gło­wie.

– Hoyt powie­dział mi, że skoń­czy­łaś stu­dia i pra­cu­jesz w wydaw­nic­twie.

– To jesz­cze nie jest praca. Nor­malna praca z pen­sją, ubez­pie­cze­niem zdro­wot­nym i innymi rze­czami, chcia­łam powie­dzieć – wyja­śni­łam nie­cier­pli­wie. – W tej chwili to tylko staż.

– Brzmi świet­nie i jestem pewien, że w końcu cię zatrud­nią. Hoyt mówi, że jesteś bar­dzo dobra w tym, co robisz.

– Hoyt wydaje się mówić za dużo. – W moim gło­sie było sły­chać fru­stra­cję.

– Od czasu do czasu pytam go, jak się mie­wasz – powie­dział nie­pew­nie. – Powie­dział mi też, że myślisz o zro­bie­niu magi­sterki. Zga­duję więc, że wkrótce wró­cisz do Toronto.

– To naj­bar­dziej praw­do­po­dobne.

Odwró­ci­łam wzrok, nie mogąc utrzy­mać jego spoj­rze­nia. Ale moje oczy znów go szu­kały, przy­cią­gane tym ide­al­nym uśmie­chem, który tak czę­sto ryso­wa­łam w myślach. Pytał Hoyta, jak się czuję? Dla­czego miałby robić coś takiego? Ni­gdy go nie obcho­dzi­łam. Pozbył się mnie tak łatwo, jak rzuca się nie­do­pa­łek papie­rosa na zie­mię.

– Myślę, że to godne podziwu, że chcesz to zro­bić.

– Dzię­kuję.

– Ja w zeszłym roku w końcu ukoń­czy­łem MIT.

– Jesteś już archi­tek­tem. Tym, kim zawsze chcia­łeś.

– Tak, teraz nad­cho­dzi naj­trud­niej­sza część: praca. Jestem z powro­tem w Mont­re­alu i pra­cuję nad wła­snymi pomy­słami.

Wybu­chłam.

– Trey, dla­czego myślisz, że inte­re­suje mnie twoje życie? Nie rozu­miem nawet, dla­czego pod­sze­dłeś, by ze mną poroz­ma­wiać.

Spoj­rzał na mnie tak oszo­ło­miony, że przez kilka chwil żało­wa­łam tego, co powie­dzia­łam. Ode­tchnę­łam. Ode­tchnę­łam moc­niej, przy­po­mi­na­jąc sobie tam­ten listo­pa­dowy pora­nek i ostat­nie słowa, które padły z jego ust. Twarde, zimne i kłu­jące. Ból powró­cił i spo­wo­do­wał odrę­twie­nie mojego ciała.

Cztery lata póź­niej nie byłam w sta­nie sta­wić czoła temu, co wyda­rzyło się mię­dzy nami, a raczej temu, co wyda­rzyło się „po” pomię­dzy nami.

To było zbyt upo­ka­rza­jące.

Nie mogłam tam dłu­żej zostać.

– Prze­pra­szam, muszę już iść.

Prze­szłam obok niego i wyszłam na ulicę, nie zatrzy­mu­jąc się. Powie­dział coś jesz­cze, ale zigno­ro­wa­łam go i ode­szłam. Nogi zapro­wa­dziły mnie z powro­tem do księ­garni, pod­czas gdy moja głowa wciąż była w kawiarni, z Treyem. Ponowne spo­tka­nie z nim zde­ner­wo­wało mnie bar­dziej, niż się spo­dzie­wa­łam.

Milion razy wyobra­ża­łam sobie nasze spo­tka­nie, na różne spo­soby i w róż­nym cza­sie. We wszyst­kich wyglą­da­łam na doro­słą, inte­re­su­jącą i wspa­niałą, wio­dącą życie, któ­rego każdy by mi pozaz­dro­ścił. Odwra­ca­łam się, a on patrzył na mnie z żalem w oczach, roz­my­śla­jąc o tym, co mógłby mieć, gdyby nie był takim idiotą. Ale nawet wtedy nie mia­łam szczę­ścia. Trey wyglą­dał lepiej niż kie­dy­kol­wiek, a ja…

Ja…

Zoba­czy­łam swoje odbi­cie w witry­nie skle­po­wej i chcia­łam umrzeć. Zmierz­wione włosy, dys­kretny maki­jaż, który nało­ży­łam tego ranka, roz­myty przez łzy, nad któ­rymi nie mogłam zapa­no­wać za każ­dym razem, gdy myśla­łam o babci.

Trey, cho­lerny Trey.

Przez długi czas był moją pla­to­niczną miło­ścią. Na początku w dzie­cinny, nie­winny spo­sób, ponie­waż byłam zbyt mała, aby zro­zu­mieć, co to naprawdę zna­czy kochać i pra­gnąć dru­giej osoby. Potem, z bie­giem czasu, zda­łam sobie sprawę z praw­dzi­wego zna­cze­nia tych słów, tego, że całe twoje szczę­ście zależy od czy­je­goś uśmie­chu i że twój świat zatrzy­muje się na jed­nym spoj­rze­niu.

Zawsze czu­łam do niego coś bar­dzo inten­syw­nego. Przy­naj­mniej takie mam wra­że­nie.

Kiedy zoba­czy­łam go pierw­szy raz, mia­łam dwa­na­ście lat. On miał szes­na­ście i wła­śnie prze­pro­wa­dził się z ojcem do Mont­re­alu. Pierw­szego dnia szkoły śred­niej, on i Hoyt, gdy tylko się poznali, wdali się w bójkę na lek­cji wuefu. Obaj wylą­do­wali u pie­lę­gniarki i zostali uka­rani wspól­nym napi­sa­niem pracy na temat prze­mocy i jej kon­se­kwen­cji. Tego samego dnia Trey przy­szedł do naszego domu, by wypeł­nić swoją część kary.

Leża­łam na pod­ło­dze w swoim pokoju, odra­bia­jąc lek­cje przy uchy­lo­nych drzwiach, kiedy zoba­czy­łam go prze­cho­dzą­cego kory­ta­rzem. Pomimo pod­bi­tego oka i spuch­nię­tej wargi, uwa­ża­łam go za naj­przy­stoj­niej­szego chło­paka, jakiego kie­dy­kol­wiek widzia­łam. Wtedy spoj­rzał na mnie, a na jego twa­rzy poja­wił się nikły, prze­lotny uśmiech, który spra­wił, że poczu­łam łasko­ta­nie w żołądku. Byłam ocza­ro­wana.

Potem Hoyt i Trey, razem ze Scot­tem, który był już wtedy chło­pa­kiem mojej sio­stry Hay­ley, zostali naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. Cała czwórka stała się nie­roz­łączna. Spę­dzali całe wie­czory w domu, oglą­da­jąc filmy i roz­ma­wia­jąc o swo­ich spra­wach. Obser­wo­wa­łam ich, jakby byli naj­bar­dziej fascy­nu­jącą rze­czą na świe­cie i marzy­łam, by być taka jak oni. By pew­nego dnia nale­żeć do ich wszech­świata.

Przez następne dwa lata Trey był sta­łym źró­dłem cier­pie­nia i szczę­ścia w moim życiu. Cier­pia­łam, gdy widzia­łam, jak uma­wia się z innymi dziew­czy­nami i byłam szczę­śliwa, gdy mnie zauwa­żał, nawet jeśli widział we mnie tylko młod­szą sio­strę swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela.

Latem, gdy skoń­czy­łam czter­na­ście lat, cała czwórka prze­nio­sła się do Van­co­uver, by stu­dio­wać na uni­wer­sy­te­cie.

Myśla­łam, że odle­głość pomoże mi pozbyć się uczu­cia, ale tak się nie stało. I na­dal byłam w nim pota­jem­nie zako­chana przez kolejne cztery lata, sły­sząc plotki, histo­rie o tym, jak prze­no­sił się z jed­nego łóżka do dru­giego i od jed­nej dziew­czyny do dru­giej; widząc go na wła­sne oczy, kiedy przy­jeż­dżał w odwie­dziny lub wra­cał na waka­cje. Uży­wał swo­ich wdzię­ków jako broni, nie dba­jąc o to, czyje serce zła­mie lub czyje życie znisz­czy. Nawet wtedy, gdy byłam świad­kiem tego, jaki był naprawdę, nie byłam w sta­nie go nie­na­wi­dzić. Nie­na­wi­dzić go naprawdę.

W głębi duszy chcia­łam być dziew­czyną, która zni­kała z nim każ­dej nocy, a nie tą, która stała i patrzyła, jak odcho­dzi.

Aż pew­nego dnia zmu­sił mnie do tego. Nie­na­wi­dzić go naprawdę.

– A kawa? – zapy­tała mnie Fran­ces.

– Co?

Byłam tak pogrą­żona w swo­ich myślach, że nie zda­wa­łam sobie sprawy, że dotar­łam do księ­garni.

– Myśla­łam, że chcesz kupić kawę.

– Tak! Cóż, było dużo ludzi i było gorąco. Poza tym zbliża się pora lun­chu. Stra­ci­ły­by­śmy ape­tyt, a ja mam ochotę zjeść jedną z pysz­nych kana­pek ze Schwartz’s. Ty nie?

– Jest dopiero jede­na­sta – zauwa­żyła podejrz­li­wie.

Zosta­wi­łam torbę na wie­szaku przy oknie i uśmiech­nę­łam się do niej.

– Możemy przy­spie­szyć porę jedze­nia. Zróbmy coś sza­lo­nego! – wykrzyk­nę­łam z wiel­kim uśmie­chem.

Roze­śmiała się, a ton jej śmie­chu spra­wił, że poczu­łam się lepiej. Drzwi otwo­rzyły się za mną, czemu towa­rzy­szył zwy­cza­jowy dźwięk dzwo­necz­ków. Odwró­ci­łam się i zoba­czy­łam Treya, trzy­ma­ją­cego papie­rową torbę. Dotarł do mnie zapach kawy.

– Zosta­wi­łaś to.

Byłam tak zasko­czona, że poszedł za mną, że nie byłam w sta­nie otwo­rzyć ust. Zapa­dła cisza. Trey patrzył na mnie, a ja na niego. Samą swoją obec­no­ścią zaj­mo­wał cały pokój. Zawsze miał tę cechę, zdol­ność do wyróż­nia­nia się wszę­dzie, nawet gdy był oto­czony tłu­mem.

Fran­ces odchrząk­nęła i wyło­niła się zza lady ze zmarsz­czo­nymi brwiami. Rzu­ciła mi pyta­jące spoj­rze­nie i z uśmie­chem pode­szła do Treya. „Zdraj­czyni”. Ale nie mogłam mieć jej tego za złe, bo ni­gdy nie opo­wie­dzia­łam jej tej histo­rii. Ani jej, ani nikomu innemu.

– Cześć, ja to wezmę. Dzię­kuję.

– Nie ma za co – odpo­wie­dział.

– Znamy się, prawda? Przy­po­mi­nam sobie twoją twarz.

– Tak. Przy­cho­dzi­łem tu z Hoy­tem. Ale to było dawno temu. Byli­śmy dziećmi.

– Tak! Teraz cię pamię­tam. Masz na imię Trey, byłeś naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Hoyta.

– Myślę, że na­dal tak jest – odpo­wie­dział z zakło­po­ta­niem.

Fran­ces ski­nęła głową z uśmie­chem i spoj­rzała na mnie z boku.

– Sophia cię lubiła. Zawsze mi mówiła: „Widzisz tego chłopca? Pew­nego dnia będzie dumny z tego, kim jest i pozbę­dzie się tej zmarszczki z twa­rzy. Jest taki przy­stojny”.

– Naprawdę? Dla­czego tak mówiła?

– Chłop­cze, patrzy­łeś kie­dyś w lustro?

Trey przy­gryzł wargę, by powstrzy­mać się od bez­czel­nego uśmie­chu, a ten gest mnie roz­broił. Opu­ści­łam gardę i wzię­łam się w garść.

– Mam na myśli bycie dum­nym. Kto wie? Sophia zda­wała się doce­niać w ludziach rze­czy, któ­rych reszta z nas nie potra­fiła dostrzec. Czy jesteś dumny z tego, kim jesteś?

Fran­ces zawsze była taka bez­po­śred­nia, mówiła wprost, co myśli. Trey zamru­gał i wzru­szył ramio­nami. Jego wyraz twa­rzy zmie­nił się sub­tel­nie, gdy się nad tym zasta­na­wiał.

– Tak.

Uwie­rzy­łam mu.

– A wcze­śniej nie?

– Nie.

Znowu mu uwie­rzy­łam i nie mogłam się powstrzy­mać od patrze­nia na niego w inny spo­sób, ponie­waż przez chwilę mia­łam wra­że­nie, że chłopca, któ­rego zna­łam, tam nie było, a był tam ktoś do niego podobny.

– No i pro­szę. Widziała coś w tobie. Dla­czego? Nie wiem, może to był kolejny dar spo­śród wielu, które posia­dała – szep­nęła pod­eks­cy­to­wana Fran­ces. Ona też we mnie coś widziała i nie pomy­liła się.

Trey musiał zda­wać sobie sprawę, że rela­cja mię­dzy nią a moją bab­cią była bar­dzo wyjąt­kowa, ponie­waż pod­szedł i deli­kat­nie ści­snął jej ramię.

– Bar­dzo mi przy­kro. Zawsze była dla mnie bar­dzo dobra.

Fran­ces otarła samotną łzę z policzka i ski­nęła głową. Potem odwró­ciła się i zosta­wiła nas samych, zabie­ra­jąc ze sobą kawę.

On mil­czał, ja też. Patrzył na mnie bez słowa. Jego twarz była bia­łym płót­nem pozba­wio­nym emo­cji, przy­naj­mniej na pierw­szy rzut oka, ale zmie­niło się to, gdy rzu­cił mi twarde spoj­rze­nie.

– Co to było to wcze­śniej? Jaki masz ze mną pro­blem?

Czy poszedł za mną aż tutaj, żeby mnie o to zapy­tać? Unio­słam wyzy­wa­jąco pod­bró­dek, ale zaczę­łam czuć się dziw­nie i nie­pew­nie, jak­bym zma­lała przed nim. Jego oczy świ­dro­wały mnie, ostroż­nie cze­ka­jąc, aż coś powiem.

– Jaki mam z tobą pro­blem? Znasz odpo­wiedź.

Trey uniósł brew. Jego spoj­rze­nie nie wska­zy­wało na to, by miał dojść do jakie­goś wnio­sku.

– Znam ją? I co przy­pusz­czal­nie wiem?

Zamknę­łam oczy, a także usta. Jego pyta­nia były jesz­cze więk­szą kpiną niż jego obec­ność. Wie­dział tak samo dobrze jak ja, w czym tkwi pro­blem, a to, że stał przede mną, uda­jąc nie­wi­niątko, co wcale do niego nie paso­wało, zra­niło mnie i odkryło uczu­cia, które głę­boko skry­wa­łam.

Prze­łknę­łam fru­stra­cję i pode­szłam do drzwi. Otwo­rzy­łam je i przy­trzy­ma­łam, spo­koj­nie sto­jąc nie­mal na pal­cach, by wyglą­dać na wyż­szą, bar­dziej dostojną, bar­dziej… wszystko. Był to absur­dalny i żało­sny wysi­łek sam w sobie, ponie­waż Trey był dużo wyż­szy i szer­szy ode mnie, i wyglą­dał jak męż­czy­zna, pod­czas gdy ja wciąż przy­po­mi­na­łam dziew­czynkę. Boże, wciąż pro­sili mnie o dowód oso­bi­sty, kiedy wcho­dzi­łam do baru!

Zaci­snął szczękę, widząc moje zapro­sze­nie, by odejść drogą, którą przy­szedł. Spoj­rzał na mnie zwę­żo­nymi oczami, lodo­wa­tymi i wście­kłymi. Przez mili­se­kundę jego usta wykrzy­wiły się w uśmie­chu, w któ­rym odna­la­złam Treya, jakiego zna­łam – dum­nego, sar­ka­stycz­nego i ego­cen­trycz­nego. Takiego, do któ­rego ni­gdy bym się nie zbli­żyła, ale w któ­rym zako­cha­łam się na długo przed tym, zanim dowie­dzia­łam się, jaki jest naprawdę.

Prze­le­ciał obok mnie jak wichura i znik­nął.

Sta­łam tam przez kilka sekund, wpa­tru­jąc się w pod­łogę, czu­jąc, jak coś we mnie znowu pęka. Pchnę­łam drzwi i opar­łam się o nie, zakry­wa­jąc twarz dłońmi. Myśla­łam, że mam to już za sobą. Myśla­łam, że kiedy nadej­dzie czas, będę mogła sta­wić czoło nie­spo­dzie­wa­nemu spo­tka­niu.

Ależ to złudne!

Rozdział 3

3

Ludzie zwy­kli mówić, że czas leczy wszystko

Umó­wi­łam się z Hay­ley we wło­skiej restau­ra­cji bar­dzo bli­sko Muzeum Sztuk Pięk­nych. Wysia­dłam z tak­sówki i zasta­łam sio­strę cze­ka­jącą na mnie przy bra­mie wej­ścio­wej.

Wyglą­dała pięk­nie w ciem­nych dżin­sach, bia­łej koszuli i pła­skich butach. Roz­pu­ściła włosy, które opa­dały jej na ramiona jak ciemny, lśniący, kru­czo­czarny wodo­spad. Moja sio­stra wyglą­dała egzo­tycz­nie, z opa­loną skórą i oczami w kolo­rze obsy­dianu. Jej rysy były o wiele bar­dziej wyra­zi­ste niż moje: ostre kości policz­kowe i nos, a w pod­bródku miała dołe­czek iden­tyczny jak Hoyt. W końcu byli bliź­nia­kami.

Powi­ta­łam ją z daleka i obję­ły­śmy się, gdy tylko do niej dotar­łam. Tęsk­nota za Hay­ley była czymś, do czego nie mogłam się przy­zwy­czaić mimo upływu lat. Czę­sto roz­ma­wia­ły­śmy przez tele­fon o rze­czach bez spe­cjal­nego zna­cze­nia, pra­wie zawsze o głu­po­tach, które poma­gały nam pozbyć się przez chwilę zmar­twień z pracy czy ogól­nie zwią­za­nych z życiem. Cho­ciaż te roz­mowy tele­foniczne słabo rekom­pen­so­wały cały czas spę­dzony setki kilo­me­trów od sie­bie.

– Hay­ley, wyglą­dasz pięk­nie!

– Ty też, sio­strzyczko. – Spoj­rzała na mnie zmar­twiona. – Wyglą­dasz jed­nak na znacz­nie szczu­plej­szą.

– Nie zaczy­naj. Nie umie­ram z głodu.

– Czy na pewno? Prze­cież wiesz, że odpo­wied­nia dieta to szczę­ście dla naszego ciała. – Prze­wró­ci­łam oczami tak mocno, że byłam pewna, że dosta­łam zeza. Moja sio­stra była jak jedna z tych matek z obse­sją na punk­cie jedze­nia i wagi swo­ich dzieci, tyle że nie miała dzieci, a w cen­trum jej zain­te­re­so­wa­nia byłam ja.

– Hay­ley… – ostrze­głam ją.

– Po pro­stu się o cie­bie mar­twię. Nie ma nic złego w tym, że chcę się upew­nić, że dbasz o sie­bie, dobrze się odży­wiasz, wystar­cza­jąco się wysy­piasz… Star­sze sio­stry robią te rze­czy.

Spoj­rza­łam na nią i skrzy­wi­łam się w uda­wa­nej iry­ta­cji.

– Jesteś naj­lep­szą sio­strą na świe­cie, wiesz o tym?

– Od czasu do czasu ktoś mi o tym przy­po­mina. – Uśmiech­nęła się i oparła głowę na moim ramie­niu.

Kel­ner wska­zał, że możemy wejść i popro­wa­dził nas do jed­nego ze sto­li­ków na bru­ko­wa­nym wewnętrz­nym dzie­dzińcu. Usia­dły­śmy naprze­ciwko sie­bie, cały czas się uśmie­cha­jąc. Nie zna­łam tego miej­sca i rozej­rza­łam się zacie­ka­wiona. Dzie­dzi­niec znaj­do­wał się pomię­dzy dwoma budyn­kami i był ude­ko­ro­wany nie­sa­mo­witą wystawą wie­lo­ko­lo­ro­wych hibi­sku­sów i ole­an­drów w wiszą­cych koszach. Pięk­nie. Gdyby Hay­ley mnie nie zapro­siła, nie sądzę, bym kie­dy­kol­wiek tu tra­fiła. To była jedna z tych tajem­nic, które skry­wało mia­sto.

Zamó­wi­ły­śmy nale­śniki z serem i sosem sza­fra­no­wym na przy­stawkę, maka­ron al pomo­doro jako danie główne, czer­wone wino oraz chleb z oliw­kami i cebulą.

Kel­ner nie zwle­kał z poda­niem nam wina i przy­stawki.

– Zde­ner­wo­wana? – zapy­ta­łam. Następ­nego dnia moja sio­stra nie będzie już panną.

– Bar­dzo. W te ostat­nie dni mam pro­blemy ze snem.

– Więc co tu robisz? Powin­naś odpo­cząć przed swoim wiel­kim dniem. – Hay­ley nadą­sała się i się­gnęła przez stół, by wziąć mnie za rękę.

– Nie! Chcę spę­dzić z tobą tro­chę czasu. Nie widzia­łam cię od pogrzebu. Jutro nie będę miała na nic czasu, a w nie­dzielę mam nadzieję zła­pać samo­lot do Poli­ne­zji Fran­cu­skiej z moim nowo poślu­bio­nym mężem. Dzi­siej­szy wie­czór jest nasz, sio­strzyczko. Tylko my dwie.

Zmarsz­czyła brwi i spoj­rzała na swój kie­li­szek, nagle spo­waż­niała.

– Hay­ley, wszystko w porządku?

Wykrzy­wiła twarz, jakby zbie­rało się jej na płacz i popa­trzyła na mnie błysz­czą­cymi oczami.

– Czuję, że nie powin­nam brać ślubu. Powin­nam tro­chę pocze­kać, odło­żyć to na póź­niej. Nie minął nawet tydzień od jej śmierci.

Potrzą­snę­łam głową i pochy­li­łam się nad sto­łem.

– Nie mów tak. Wiesz, że nie chciała, żebyś to odkła­dała.

– Wiem, ale wciąż…

– To było jej ostat­nie życze­nie, a ty chcesz wyjść za mąż. Pla­no­wa­łaś ten dzień od mie­sięcy, Hay­ley. Nie powin­naś czuć się źle, reali­zu­jąc swoje plany.

– Naprawdę tak myślisz?

– Oczy­wi­ście, że tak. Nie pozwól, by cokol­wiek zepsuło jeden z naj­szczę­śliw­szych dni w twoim życiu. Bab­cia by tego nie chciała. Wiesz, jaka ona jest… była. – Przy­tak­nęła i spoj­rza­ły­śmy sobie w oczy.

– A co z tobą? Czy wiesz, co zamie­rzasz zro­bić? – Wes­tchnę­łam i lek­kimi okręż­nymi ruchami zakrę­ci­łam kie­lisz­kiem z winem.

– Nie mam zie­lo­nego poję­cia, co robić. Zde­cy­do­wa­nie o prze­pro­wadzce do Toronto i stu­dio­wa­niu lite­ra­tury zajęło mi tyle czasu, że prze­ko­na­łam samą sie­bie, że to marze­nie mojego życia i nic ani nikt mi go nie odbie­rze. To mia­sto stało się moim domem i mam tam wszystko, czego potrze­buję.

– Ale?

– Nie jestem już pewna, czy to, czego potrze­buję, i to, czego chcę, to to samo. Pró­buję wyobra­zić sobie inne życie, w któ­rym wstaję rano i idę do księ­garni. Mię­dzy odkła­da­niem ksią­żek na półkę i udzie­la­niem porad czy­tel­ni­czych piszę wła­sne histo­rie. – Hay­ley się uśmiech­nęła.

– Brzmi nie­źle. Mogła­byś zostać sławną pisarką, sprze­da­wać miliony ksią­żek, a twoje histo­rie poja­wi­łyby się na Net­fli­xie, prze­kształ­cone w seriale. Lub w filmy, a Char­lie Hun­nam grałby w nich wszyst­kich.

Prze­wró­ci­łam oczami.

– Albo i nie, to bar­dzo trudne. Tylko nie­licz­nym udaje się coś takiego osią­gnąć. Więk­szość z nich ledwo wiąże koniec z koń­cem.

– Skromna wer­sja też mogłaby cię uszczę­śli­wić. Wciąż pamię­tam, jak wali­łaś w tę mamy starą maszynę do pisa­nia, powta­rza­jąc jak papuga, że pew­nego dnia zosta­niesz pisarką. Pra­gnę­łaś tego z całych sił.

– Wiem, ale doro­słam, teraz to widzę ina­czej. – Wzię­łam łyk wina i spró­bo­wa­łam się uśmiech­nąć. – Jeśli porów­nam tę moż­li­wość z tym, co już mam, czuję się, jak­bym się cofała. Ciężko pra­co­wa­łam, by dojść do miej­sca, w któ­rym teraz jestem, Hay­ley. I jeśli na­dal będę podą­żać tą ścieżką, mogę wiele osią­gnąć. Za kilka lat mogła­bym mieć tytuł magi­stra i pra­co­wać dla jed­nego z naj­więk­szych wydaw­nictw na świe­cie. Przy odro­bi­nie szczę­ścia sta­ła­bym się kimś waż­nym.

– Ty ni­gdy nie ceni­łaś wysoko tytułu czy wyso­kiego sta­no­wi­ska. Ceni­łaś mniej przy­ziemne rze­czy.

– I na­dal to robię. Po pro­stu… – Zamknę­łam na chwilę oczy. – Myślę, że mam dużą szansę, która poja­wia się raz na całe życie i muszę ją wyko­rzy­stać. Udo­wod­nić, że mogę być naj­lep­sza.

– A jeśli jesteś tego taka pewna, dla­czego wciąż się wahasz?

Dobre pyta­nie. Byłam prze­ko­nana, że mam jakiś syn­drom, coś wro­dzo­nego, co unie­moż­li­wia mi bycie zde­ter­mi­no­waną, odważną i zde­cy­do­waną osobą.

– Nie wiem.

– Może to przez tatę?

Zaci­snę­łam zęby.

– Od dawna podej­muję wła­sne decy­zje, nie myśląc o tacie.

– Ale obie wiemy, że zależy ci na tym, co myśli.

Odwró­ci­łam od niej wzrok i prze­łknę­łam ślinę.

– Nie­za­leż­nie czy mi zależy, czy nie, ni­gdy nie będę osobą speł­nia­jącą jego ocze­ki­wa­nia. Mogła­bym wyje­chać z Toronto i wró­cić. Mogła­bym sprze­dać księ­gar­nię i pod­jąć pracę w jego fir­mie, ale to nie byłoby wystar­cza­jące dla niego. Mogła­bym zostać pre­mie­rem Kanady i nic by to nie zna­czyło dla tego czło­wieka. Bo pro­blem tkwi we mnie, zawsze tak było. – Zaśmia­łam się z przy­mu­sem. – Co ja mu zro­bi­łam, Hay­ley?

Lekko zakłuło mnie w nosie i zamru­ga­łam, by powstrzy­mać się od pła­czu. Wes­tchnę­łam z ulgą, gdy kel­ner poja­wił się z tale­rzami z maka­ro­nem, co uchro­niło mnie przed pozo­sta­niem w cen­trum uwagi. Sio­stra spoj­rzała na mnie, a jej oczy były pełne zro­zu­mie­nia.

– Nic, kocha­nie, nic mu nie zro­bi­łaś. Tata jest skom­pli­ko­wa­nym czło­wie­kiem i odkąd stra­cił mamę… – Potrzą­snęła głową i wzięła głę­boki oddech. – Posłu­chaj mnie, nie musisz robić niczego, czego nie chcesz. To oczy­wi­ste, że jesteś w roz­sypce i bar­dzo zdez­o­rien­to­wana. Zapo­mnij o wszyst­kim i myśl tylko o sobie i o tym, jak widzisz sie­bie za dzie­sięć lub dwa­dzie­ścia lat.

Tak powie­dziane wyda­wało się to pro­ste, ale takie nie było.

– Po pro­stu nie wiem. W tym tkwi pro­blem, że nie wiem, czego chcę i gdzie widzę sie­bie za tyle lat. Myśla­łam, że wiem, ale teraz… – prych­nę­łam sfru­stro­wana. – Nie wiem!

– Za dużo myślisz i w dużej mie­rze sama sobie to kom­pli­ku­jesz, Har­per. Monety mają tylko dwie strony, podob­nie jak odpo­wie­dzi na nie­mal każde pyta­nie: tak lub nie.

Hay­ley była moim prze­ci­wień­stwem i zazdro­ści­łam jej – zawsze taka pewna sie­bie, prak­tyczna i meto­dyczna. Dla niej świat był poma­lo­wany na pod­sta­wowe kolory. Dla mnie był paletą odcieni, które zale­żały od świa­tła, cieni, per­spek­tywy… Dla niej nie­bie­ski był nie­bie­ski. Dla mnie mógł to być lodowy błę­kit, szaronie­bie­ski, indygo, tur­ku­sowy… i gubi­łam się wśród tylu moż­li­wo­ści.

Zaci­snę­łam usta z fru­stra­cji. Ona wes­tchnęła i odło­żyła wide­lec na talerz.

– W głębi duszy to wiesz. Wiesz, czego chcesz, ale wiesz też, że w końcu roz­cza­ru­jesz kogoś, na kim ci zależy: bab­cię, tatę, nauczy­cieli, wydawcę, dla któ­rego pra­cu­jesz… Bez względu na to, jaką decy­zję podej­miesz, ktoś będzie na cie­bie zły.

Zwi­nęła tro­chę spa­ghetti i wło­żyła do ust. Obser­wo­wa­łam ją. W głębi duszy wie­dzia­łam, że sio­stra ma rację, ale bez względu na to, jak bar­dzo zagłę­bia­łam się w sie­bie, nie mogłam poczuć obja­wie­nia, które wska­za­łoby mi drogę.

– Hay­ley, przy­się­gam, że nie wiem. Nie wiem, co robić.

– Na szczę­ście nie musisz dziś podej­mo­wać decy­zji, po pro­stu upij się ze star­szą sio­strą.

Uśmiech­nę­łam się, czu­jąc ulgę z powodu sub­tel­nej zmiany w naszej roz­mo­wie. Uwiel­bia­łam moją sio­strę, bo znała mnie na tyle dobrze, że wie­działa, kiedy potrze­buję prze­rwy.

– Nie możemy się upić. Wyobra­żasz sobie pannę młodą i jej druhnę wymio­tu­jące przed ołta­rzem? – Posma­ko­wa­łam odro­binę maka­ronu. – I biedny Scott! Czy chcesz, aby to było wspo­mnie­nie two­jego męża z waszego wiel­kiego dnia?

– Dobra, bez alko­holu, ale będziesz chciała litr naj­moc­niej­szego, jaki tu mają, kiedy ci prze­każę infor­ma­cję.

Prze­sta­łam żuć i unio­słam brwi.

– Jaką infor­ma­cję?

– Tata posa­dził cię przy kola­cji obok Dustina.

– Co?! Dla­czego?! Wie, że zerwa­li­śmy. Nie mogę sie­dzieć z moim byłym chło­pa­kiem. Nie powi­nien go nawet zapra­szać!

– Powie­dzia­łam mu to samo. Ale on uważa, że zacho­wu­jesz się jak roz­ka­pry­szona dziew­czynka.

– Roz­ka­pry­szona! – Nie mogłam w to uwie­rzyć.

– Myśli, że Dustin to inte­li­gentny chło­pak z obie­cu­jącą przy­szło­ścią w Weston Cor­po­ra­tion. Męż­czy­zna, który jest dla cie­bie odpo­wiedni i który odpo­wiednio się tobą zaopie­kuje. Tak wła­śnie powie­dział.

Było jasne, że mój ojciec i ja nie mie­li­śmy do czy­nie­nia z tą samą osobą. Pozna­łam Dustina w kawiarni nie­da­leko mojego kam­pusu uni­wer­sy­tec­kiego…

– Teo­ria kry­tyczna, brzmi fascy­nu­jąco.

Spoj­rza­łam na niego znad nota­tek i zmarsz­czy­łam brwi.

– Prawo, jakie to ory­gi­nalne!

– Skąd wiesz, że stu­diuję prawo?

– Zdra­dziły cię twoje spodnie z zaszew­kami. – Roze­śmiał się i usiadł przy moim sto­liku, pod­no­sząc rękę, by zwró­cić na sie­bie uwagę kel­nera. Przyj­rza­łam się mu. Miał blond włosy, duże zie­lone oczy i przy­ja­zny uśmiech.

– Nazy­wam się Dustin. Dustin Hod­ges.

– Har­per Weston. Miło mi – odpo­wie­dzia­łam, ści­ska­jąc jego dłoń.

Pra­wie nie zda­jąc sobie z tego sprawy, zaczę­li­śmy ze sobą cho­dzić. Spo­ty­ka­li­śmy się, aby się uczyć, iść do kina lub na kola­cję. Podo­bało mi się to, jak się czu­łam w jego towa­rzy­stwie. Wszystko było łatwe i natu­ralne. Kom­for­towe. Zawsze był słodki. Jego poca­łunki, piesz­czoty i spo­sób, w jaki się ze mną kochał.

Do tego momentu ogra­ni­cza­łam się do nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych ran­dek. Do jed­no­noc­nych przy­gód, które ni­gdy nie były tym, czego ocze­ki­wa­łam. Jed­nak z nim myśla­łam, że mogę prze­ła­mać tę iner­cję i otwo­rzyć się na coś wię­cej.

Po roku Dustin zaczął mówić o wspól­nej przy­szło­ści. Nie byłam pewna, co ta przy­szłość ze sobą nie­sie i nie czu­łam, że jeste­śmy na nią gotowi.

– Daj spo­kój, pomyśl o tym, śpimy razem pra­wie każ­dej nocy, mam tu wię­cej ubrań niż w moim miesz­ka­niu…

– Mam dopiero dwa­dzie­ścia jeden lat, Dustin. Nie jestem gotowa na wspólne życie.

– Ani na stały zwią­zek – mruk­nął.

– Dla­czego nie jesteś zado­wo­lony z tego, co mamy?

– Ponie­waż czuję, że nie mamy nic. Przy­naj­mniej nic jasnego. Spo­ty­kamy się od roku, a ja nie znam two­jej rodziny. Mam wra­że­nie, że postrze­gasz nas jako coś przej­ścio­wego i to mnie mar­twi, ponie­waż ja widzę cię w mojej przy­szło­ści. – Jak zawsze, gdy zawio­dłam kogoś, kto mi zaim­po­no­wał, ustą­pi­łam.

– Czy poczu­jesz się lepiej, jeśli przed­sta­wię cię mojej rodzi­nie?

Poje­cha­li­śmy do domu na święta i Dustin poznał mojego tatę. Wró­cił do Toronto z ofertą pracy, którą odrzu­ciłby tylko sza­le­niec lub ktoś z zasa­dami. To był począ­tek naszej roz­łąki. Zmie­niły się jego prio­ry­tety, marze­nia i pomy­sły. Nawet spo­sób, w jaki na mnie patrzył.

Naci­skał na mnie tygo­dniami, byśmy sfor­ma­li­zo­wali nasz zwią­zek i prze­pro­wa­dzili się razem do Mont­re­alu. Chciał całego pakietu: pier­ścionka, ślubu, domu, dzieci… Zmę­czona kłót­niami, bro­nie­niem swo­jej prze­strzeni i życia, które wybra­łam, zerwa­łam z nim. Acz­kol­wiek na nie­wiele się to zdało, naprawdę. Dustin nie chciał zaak­cep­to­wać zerwa­nia i wyobra­żał sobie inną rze­czy­wi­stość, w któ­rej po pro­stu poświę­camy tro­chę czasu na to, by ponow­nie być razem. Na szczę­ście na początku kwiet­nia przy­jął pracę i odszedł. Już nie mogłam dłu­żej znieść jego nale­gań i pro­tek­cjo­nal­nej postawy. Tego, że patrzył na mnie z poli­to­wa­niem i głu­pim prze­ko­na­niem, że pew­nego dnia zro­zu­miem swoje błędy i pobie­gnę w jego ramiona.

Mógł sobie cze­kać.

Nala­łam jesz­cze tro­chę wina do kie­lisz­ków i unio­słam brew.

– Męż­czy­zna, który jest dla mnie odpo­wiedni i który się mną odpo­wiednio zaopie­kuje – powtó­rzy­łam.

Moja sio­stra ski­nęła głową i upiła łyk.

– Tak wła­śnie powie­dział.

– Myśli tak, ponie­waż Dustin stał się jego pie­skiem. Macha ogo­nem i siada za każ­dym razem, gdy mu każe. Boże, jestem pewna, że Dustin jest zako­chany w tacie, a nie we mnie. Jestem prze­ko­nana, że mastur­buje się do jego zdję­cia.

Hay­ley wybu­chła śmie­chem i wypluła maka­ron, który miała w ustach. Kilka kawał­ków spa­ghetti wylą­do­wało na mojej twa­rzy.

– Hay­ley!

Roze­śmiała się gło­śniej, pró­bu­jąc wytrzeć mnie ser­wetką.

– Prze… prze­pra­szam. Masz… masz tro­chę we wło­sach – czknęła. – Chyba ni­gdy nie pozbędę się tego obrazu z głowy. To obrzy­dliwe, Dustin myślący o tacie, kiedy… O Boże!

W końcu zara­ziła mnie swoim przej­mu­ją­cym śmie­chem. Swoim wiecz­nym i pobłaż­li­wym uśmie­chem. Ści­snęło mnie w sercu. Była moją boha­terką. Kiedy byłam z nią, wszyst­kie kawałki ukła­dały się na swoim miej­scu i prze­sta­wa­łam być inną osobą, ogra­ni­cza­jąc się do bycia tylko Har­per.

Po kola­cji poszły­śmy potań­czyć do mod­nego klubu. Doda­jąc jedno do dru­giego, skoń­czy­ły­śmy, leżąc w parku, kon­tem­plu­jąc roz­gwież­dżone niebo, słu­cha­jąc muzyki uno­szą­cej się w powie­trzu z pobli­skiego tarasu, żyjąc tylko tą chwilą. Dopóki nie włą­czyły się zra­sza­cze i skoń­czy­ły­śmy prze­mo­czone, bie­gnąc boso przez traw­nik i nie prze­sta­jąc się śmiać.

Hay­ley pośli­zgnęła się, pró­bo­wa­łam ją zła­pać i obie, krę­cąc się, upa­dły­śmy. Leża­ły­śmy tam bez ruchu, ze sple­cio­nymi dłońmi, w tym sztucz­nym desz­czu.

– Tak bar­dzo chcia­ła­bym, żeby jutro była przy mnie, poma­ga­jąc mi się ubrać i mówiąc mi, że wszystko będzie dobrze.

– Masz na myśli bab­cię?

– Nie… Mamę.

Przy­gry­złam wargę, żeby nie zaszlo­chać. Hay­ley miała dzie­sięć lat, gdy zmarła nasza matka, a jej wspo­mnie­nia były wyraź­niej­sze niż moje. Jeśli ja opła­ki­wa­łam jej nie­obec­ność, nie chcia­łam wyobra­żać sobie, co czuła w tam­tej chwili.

– Będzie tutaj – powie­dzia­łam, kła­dąc dłoń na jej piersi. Hay­ley obró­ciła się na bok i spoj­rzała na mnie w pół­mroku.

– Jesteś do niej taka podobna… – Każdy, kto znał moją matkę, mówił to samo, jak bar­dzo były­śmy do sie­bie podobne. W moich myślach jej twarz zawsze była zama­zana. Zli­za­łam kro­ple wody, które spły­nęły mi do ust i wzię­łam głę­boki oddech, pró­bu­jąc ode­pchnąć od sie­bie wspo­mnie­nia tak odle­głe, że pra­wie nie wyda­wały mi się moje wła­sne.

– Nie chcę się smu­cić. – Odwró­ci­łam głowę i spoj­rza­łam na Hay­ley. – Ty też nie powin­naś.

Uśmiech­nęła się i mocno ści­snęła moją dłoń, po czym odwró­ciła się na plecy i w mil­cze­niu wpa­try­wała się w niebo. Zro­bi­łam to samo i sku­pi­łam wzrok na gwiaz­dach, które zda­wały się pul­so­wać w kopule naszego mia­sta.

Było już bar­dzo późno, kiedy się poże­gna­ły­śmy.

Patrzy­łam, jak odjeż­dża tak­sówką, nik­nąc w oddali i zni­ka­jąc w ciem­no­ści. Czu­łam się bar­dziej samotna niż kie­dy­kol­wiek, zda­jąc sobie sprawę, że życie toczy się dalej, ludzie przy­cho­dzą i odcho­dzą, zba­czają z drogi i i odda­lają się od sie­bie, a ja tylko cze­ka­łam. I na co cze­ka­łam? Naj­smut­niej­sze w tym wszyst­kim było to, że nie wie­dzia­łam.

Szłam bez pośpie­chu w kie­runku domu mojej babci w alei Laval, nie­da­leko miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wa­łam. Prze­pro­wa­dzi­łam się tam po pogrze­bie, ponie­waż myśl o prze­by­wa­niu w tej samej prze­strzeni co mój ojciec, nawet jeśli tylko przez kilka dni, zabie­rała mi powie­trze z płuc.

Fran­ces spała, a ja sta­ra­łam się nie hała­so­wać, gdy myłam zęby i roz­bie­ra­łam się w ciem­no­ści. Poło­ży­łam się do łóżka, zbyt zde­ner­wo­wana, by zasnąć.

Przy­tu­li­łam się do poduszki i mocno zamknę­łam oczy. Nie minęło kilka sekund, gdy się poja­wił. Zawsze tak było. Dni, tygo­dnie, mie­siące… Cza­sem trwało to dłu­żej, cza­sem kró­cej, ale jego wspo­mnie­nie budziło się we mnie w naj­mniej ocze­ki­wa­nym momen­cie.

Trey.

Ludzie zwy­kli mówić, że czas leczy wszystko. Nie jest to prawdą. Czas działa jak przy­pływ. Cza­sami jest mały, łagodny i spo­kojny. Innym razem wzbiera nagle, gwał­tow­nie i zalewa wszystko na swo­jej dro­dze. I tej nocy, wspo­mi­na­jąc nasze spo­tka­nie, tonę­łam. Tam, w ciem­no­ści tego pokoju, wyda­wało mi się to tak nie­re­alne mieć go przed sobą, że życzy­łam sobie, by to był tylko zły sen.

Rozdział 4

4

Tata to… tata

– Jesteś jesz­cze w łóżku? Czy wiesz, która godzina?

Otwo­rzy­łam oczy, a przede mną poja­wiła się syl­wetka czło­wieka. Zamru­ga­łam i odgar­nę­łam z twa­rzy zmierz­wione włosy. Fran­ces stała u stóp mojego łóżka, nio­sąc kar­ton pełen rze­czy. Spoj­rza­łam na nią zdez­o­rien­to­wana, zmu­sza­jąc mózg do pracy.

– Co robisz?

– Mówi­łam ci, że chcę wyko­rzy­stać week­end, aby zabrać część moich rze­czy do Win­ni­peg.

To prawda, mówiła mi o tym kilka razy w ciągu tygo­dnia, ale mój wybiór­czy słuch uparł się, by odfil­tro­wać i odrzu­cić wszyst­kie infor­ma­cje o jej wyjeź­dzie. Usia­dłam na łóżku, wciąż na wpół śpiąc. Kolory świtu już mnie omi­nęły, a przez okno wpa­dało jasne, świe­tli­ste świa­tło.

– Która godzina?

– Godzina dwu­na­sta.

Dwu­na­sta!? – natych­miast otrzeź­wia­łam.

– O Boże. O Boże… Hay­ley mnie zabije. Obie­ca­łam jej, że przy­jadę wcze­śniej. – Wysko­czy­łam z łóżka, wzię­łam prysz­nic i ubra­łam się w pośpie­chu.

Nie tra­ci­łam czasu na nakła­da­nie kremu nawil­ża­ją­cego i susze­nie wło­sów. Wypi­łam zimną kawę bez smaku i uści­ska­łam Fran­ces na poże­gna­nie. Wkrótce potem żon­glo­wa­łam, by wsiąść do tak­sówki bez pognie­ce­nia mojej sukienki druhny, którą trzy­ma­łam w pla­sti­ko­wym pokrowcu.

Tak­sów­karz, drobny męż­czy­zna o zmę­czo­nej twa­rzy, uśmiech­nął się do mnie z lusterka wstecz­nego. Po poda­niu mu adresu, ruszył i w mil­cze­niu prze­je­chał przez mia­sto.

Z opartą o okno głową, wpa­try­wa­łam się w pasy czy­stego, bez­chmur­nego nieba, poja­wia­jące się mię­dzy dachami budyn­ków. Opu­ści­li­śmy zabu­do­wa­nia mia­sta. Cisza, w połą­cze­niu z ruchem samo­chodu i odgło­sami drogi, była jak kojący bal­sam, który spra­wił, że zamknę­łam oczy na kilka minut. Rodzinna rezy­den­cja znaj­do­wała się w Léry, trzy­dzie­ści pięć kilo­me­trów od cen­trum Mont­re­alu, po dru­giej stro­nie rzeki Świę­tego Waw­rzyńca. Prze­je­cha­li­śmy przez most, aby wje­chać do hrab­stwa Rous­sil­lon, omi­ja­jąc Kah­na­wake, rezer­wat Mohaw­ków, poło­żony wzdłuż wybrzeża. Zosta­wi­li­śmy za sobą wyspę Saint-Ber­nard i kilka minut póź­niej ruszy­li­śmy aleją pro­wa­dzącą do posia­dło­ści Westo­nów. Minę­li­śmy ochronę i zbli­ży­li­śmy się do domu pod nie­bie­skim nie­bem upstrzo­nym puszy­stymi chmu­rami. To był ide­alny dzień na ślub w ogro­dzie. Wej­ście było zatło­czone pojaz­dami orga­ni­za­to­rów, firmy cate­rin­go­wej, kwia­ciarni, zespołu muzycz­nego…

– Nie­złe zamie­sza­nie! To jakaś impreza? – zapy­tał tak­sów­karz.

Uśmiech­nę­łam się i ski­nę­łam głową.

– Moja sio­stra dziś po połu­dniu wycho­dzi za mąż.

– Gra­tu­la­cje! Życzę wszyst­kiego naj­lep­szego.

Podzię­ko­wa­łam mu i wysia­dłam z samo­chodu, wdy­cha­jąc i wydy­cha­jąc powie­trze, jak­bym się dusiła. Sta­ra­łam się zacho­wać spo­kój, kon­cen­tru­jąc się tylko na tej powol­nej, mecha­nicz­nej czyn­no­ści.

Sta­łam przed fron­to­wymi drzwiami, prze­dłu­ża­jąc chwilę, by unik­nąć wej­ścia do tego domu, który zda­wał się nade mną domi­no­wać. Była to kon­struk­cja z kamie­nia, ele­gancka, kla­syczna, maje­sta­tyczna, poło­żona na krańcu pół­wy­spu z wido­kiem na jezioro Saint Louis. Budy­nek z początku ubie­głego wieku, który prze­szedł kilka reno­wa­cji, aby stać się nowo­cze­sną i wyra­fi­no­waną rezy­den­cją. Rów­nie piękną, co zimną.

Tylko ja wie­dzia­łam, jak samotna czu­łam się wśród tych ścian. Nie­wi­dzialna.

Weszłam zde­cy­do­wa­nym kro­kiem. Lobby wyglą­dało jak sta­cja metra w godzi­nach szczytu, pełne ludzi, któ­rych ni­gdy w życiu nie widzia­łam, wszy­scy ubrani w ten sam uni­form: czarne spodnie i białe koszule. Cho­dzili w tę i z powro­tem, zarzą­dzani przez kobietę ze słu­chawką w uchu i iPa­dem, który cią­gle dźgała pal­cem. Spoj­rzała na mnie i zauwa­żyła moją sukienkę.

– Prze­pra­szam, jesteś z pralni che­micz­nej? – Byłam bli­ska powie­dze­nia „tak”, rzu­ce­nia sukienki i ucieczki. Zmu­si­łam się do uśmie­chu.

– Nie. Jestem Har­per, Har­per Weston. Sio­stra Hay­ley.

– Ach, oczy­wi­ście, prze­pra­szam za nie­po­ro­zu­mie­nie. – Pode­szła do mnie, stu­ka­jąc szpil­kami o drew­nianą pod­łogę i wycią­gnęła rękę. Jej uścisk był tak ener­giczny, że musia­łam wstrzą­snąć pal­cami, aby upew­nić się, że na­dal mogę nimi poru­szać. – Jestem Mine­rva Comp­ton, orga­ni­za­torka imprez. Wesela to moja spe­cjal­ność. Miło mi cię poznać. – Obda­rzyła mnie swoim naj­bar­dziej pro­fe­sjo­nal­nym uśmie­chem. – Hay­ley popro­siła, żeby­śmy urzą­dziły cię w jej pokoju. Tam zro­bimy ci fry­zurę i maki­jaż, a Howard, mój asy­stent, wyja­śni, jak będzie prze­bie­gać cere­mo­nia i gdzie będziesz musiała być w każ­dym momen­cie. Wydaje ci się to w porządku?

– Tak, oczy­wi­ście.

– Ponie­waż nie mogłaś uczest­ni­czyć w pró­bach, bar­dzo ważne jest, abyś była skon­cen­tro­wana, by unik­nąć błę­dów. – Wes­tchnęła dra­ma­tycz­nie. – Bez względu na to, jak dosko­nała jest orga­ni­za­cja i wszystko działa płyn­nie… Jeden pro­sty błąd i będzie to jedyna rzecz, którą sko­men­tuje prasa w rubry­kach towa­rzy­skich i plot­kar­skich.

Spoj­rza­łam na nią z boku. Ta kobieta nie potra­fiła zacho­wać spo­koju.

– Zwrócę na to uwagę. Jestem pierw­szą, która chce, aby ślub mojej sio­stry był ide­alny.

– Fan­ta­stycz­nie, moja droga. – Przy­ło­żyła dłoń do słu­chawki i prze­wró­ciła oczami, po czym wark­nęła: – Dla­czego nikt nie wie, co ma zro­bić. – Uśmiech­nęła się do mnie ponow­nie. – Miło mi cię poznać, Har­per.

Ode­szła, a ja sta­łam nie­ru­chomo przy scho­dach pro­wa­dzą­cych na pierw­sze pię­tro, jak prze­stra­szony reflek­to­rami samo­chodu jelo­nek. Zamknę­łam mocno oczy, wzię­łam głę­boki oddech i pospiesz­nie weszłam po scho­dach, nie zatrzy­mu­jąc się ani nie oglą­da­jąc za sie­bie. Ukry­wa­jąc się, jak zawsze to robi­łam w tym domu. Kory­tarz był opu­sto­szały, więc przy­spie­szy­łam kroku, stą­pa­jąc na pal­cach po dywa­nie, by nie naro­bić hałasu. Drzwi do głów­nej sypialni były otwarte i zatrzy­ma­łam się w miej­scu. Wstrzy­ma­łam oddech. Nie wiem, jak długo sta­łam nie­ru­chomo, wpa­tru­jąc się w drzwi, cze­ka­jąc, aż mój ojciec pojawi się w każ­dej chwili. Pró­bo­wa­łam, ale nie mogłam unik­nąć panicz­nej reak­cji. Wyry­wała się ze mnie, pobu­dzana instynk­tow­nym uczu­ciem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. L.M. Mont­go­mery, Ania z Zie­lo­nego Wzgó­rza, przeł. R. Bern­ste­inowa. [wróć]

2. Tłu­ma­cze­nie Ima Sam­son [wróć]

3. cala­baza (hiszp.) – dynia (przyp. tłum.) [wróć]