Wobec wojny, zarazy i nicości - Bogusław Wildstein - ebook

Wobec wojny, zarazy i nicości ebook

Bogusław Wildstein

0,0
64,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Książka ta jest próbą naszkicowania panoramy naszej epoki. Nie tylko jednak. Wychodząc od zdarzeń i dokumentów, ludzi i ich relacji, dzieł sztuki i kultury masowej, próbuję zastanowić się nad kondycją współczesnego człowieka. Nad przyczynami i konsekwencjami zjawisk, które stanowią o stanie naszej cywilizacji. Punktem wyjścia moich obserwacji jest Polska, ale patrząc z jej perspektywy, dostrzegam przecież uzależnienie naszego kraju od polityczno-cywilizacyjnych warunków całego kontynentu i fenomenów globalnych. Wskazuję także jego szczególne miejsce na mapie świata, które pozwala poprzez historię Polski analizować zjawiska uniwersalne".

Ze Wstępu autora

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 600

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redaktor prowadząca

Elżbieta Brzozowska

Redakcja

Monika Baranowska

Korekta

Małgorzata Pilecka

Projekt okładki i stron tytułowych

Barbara Bugalska

© Copyright by Bronisław Wildstein

© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Wydanie pierwsze, Warszawa 2023

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

ISBN 978-83-8196-562-0

Wstęp

Książka ta jest próbą naszkicowania panoramy naszej epoki. Nie tylko jednak. Wychodząc od zdarzeń i dokumentów, ludzi i ich relacji, dzieł sztuki i kultury masowej, próbuję zastanowić się nad kondycją współczesnego człowieka. Nad przyczynami i konsekwencjami zjawisk, które stanowią o stanie naszej cywilizacji. Punktem wyjścia moich obserwacji jest Polska, ale patrząc z jej perspektywy, dostrzegam przecież uzależnienie naszego kraju od polityczno-cywilizacyjnych warunków całego kontynentu i fenomenów globalnych. Wskazuję także jego szczególne miejsce na mapie świata, które pozwala poprzez historię Polski analizować zjawiska uniwersalne.

Na pozór Wobec wojny, zarazy i nicości jest zbiorem tekstów, których pierwowzory zostały opublikowane w zdecydowanej większości w tygodniku „Sieci”. Śmiem jednak twierdzić, że jest to integralna pozycja. Owszem, pisałem ją w odcinkach, ale składają się one na jedną całość, która wyrasta z moich obserwacji, doświadczeń oraz refleksji. Dlatego zachęcam czytelników do zapoznawania się z nimi po kolei, tak jak je ułożyłem, aby stopniowo odsłaniały znaczenia oraz sensy i oświetlały się nawzajem, pozwalając ujrzeć opisywane zjawiska w wielości aspektów.

Naturalnie można czytać je osobno, gdyż każdy z nich jest również samoistną całością, ale wpisany w zaplanowaną przeze mnie narrację uzyskuje dodatkowe treści. Czytelnik może bowiem mieć tę przewagę nade mną, że konfrontuje się z syntetyczną interpretacją, której uchwycenie zajęło autorowi kilka lat pisania tej książki.

Bronisław Wildstein

I Wojna

1 W lustrze wojny

I

Wojna pozwala zobaczyć lepiej. Chociaż traktowanie jej jako definitywnego probierza ludzkich spraw byłoby mylące. Najbardziej uznany w naszym kręgu kulturowym teoretyk wojny, Carl von Clausewitz, deklarował: „Wojna jest częścią stosunków międzyludzkich”. Nie jest więc całością, ale większość podstawowych problemów człowieka pozwala zobaczyć we właściwym – i to jaskrawym – świetle. Przede wszystkim raz jeszcze dowodzi, że jest on bytem wspólnotowym.

Nie chodzi o trywialne uznanie, że ludzie żyją w społeczeństwie, na co zgodzić się musi każdy, jak i na fakt, że wynikają z tego jakieś konsekwencje, chociaż już na ich temat toczyć można spory. Chodzi o sprawę fundamentalną – przyjęcie prymatu życia wspólnotowego, czyli zrozumienie, że wbrew dominującym obecnie przeświadczeniom istnienie zbiorowe wyprzedza byt jednostkowy. Współczesnym jawi się to jako absurdalne i sprzeczne z naszym elementarnym doświadczeniem. Przecież doznajemy, postrzegamy i przeżywamy jako egzystencje indywidualne z naszej podmiotowej perspektywy. Czy jednak formy naszej percepcji, czyli rozumienia, sprzężona z nimi życiowa praktyka i wyrastające z nich modele egzystencji oraz sposób jej przeżywania są naszym indywidualnym dziełem? Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie rozeznanie rzeczywistości bez języka i całego procesu akulturacji, dzięki któremu potrafimy porządkować strumień wrażeń, na jaki rozpada się nasze poznanie? Tylko niewielki odsetek naszych działań uznać można za efekt indywidualnych decyzji, a nawet one wydają się wyłącznie wyborami spośród oferowanego nam przez cywilizację zbioru.

Człowiek jest bytem społecznym, gdyż jego ludzkie potencje wypełniają się i rozwijają wyłącznie dzięki kulturze, która ma charakter wspólnotowy. Wprawdzie istnieje jej uniwersalny wymiar, pozwalający rozpoznawać się nam jako ludziom, co wynika ze wspólnej natury – nie wszyscy, zwłaszcza dziś, chcą ją uznać, ale nawet przecząc jej istnieniu w swoim myśleniu i działaniu, odwołują się do niej. Inaczej zresztą nie sposób byłoby mówić o specyficznym bycie, jakim jest człowiek. To natura pozwala ludziom do pewnego stopnia rozumieć się i uznawać siebie za bliźnich, których obowiązuje jedna moralność, co mocno akcentuje chrześcijaństwo, ale konkretna egzystencja wpisana jest w partykularne kręgi cywilizacyjne, aż schodzi na poziom narodu, najszerszej zbiorowości, z którą współcześnie potrafimy się realnie identyfikować. To jest wspólnota losu, która w sposób zasadniczy determinuje naszą egzystencję. Nie jest ona kwestią wyboru. Partykularyzacja kultury nie kończy się na tym i schodzi niżej, niemniej jednak to narodowa przynależność określa dziś naszą elementarną identyfikację, przekłada się na instytucję państwa i stanowi wyraz zbiorowej woli, która winna być realizowana w polityce. Odmienności narodowe, które objawiają się w języku i symbolach, sztuce i obyczajach, wyrastają z zapisanego w nich zbiorowego doświadczenia, a więc historii. To one pozwalają wyodrębniać i różnicować nawet sąsiadujące ze sobą narody, takie jak Niemcy, Polacy, Rosjanie czy Czesi. Naturalnie przynależność ta, zwłaszcza współcześnie, w erze globalizacji, nie determinuje ostatecznie postaw wszystkich ich członków, ale naznacza je, pozwalając statystycznie mówić o narodach nawet niezależnie od ich politycznych instytucji, które przecież mają istotne znaczenie i dodatkowo wzmacniają ich identyfikację. Odrzucenie narodowej przynależności jest wprawdzie możliwe, ale zwykle wiąże się z próbą zastąpienia jej inną, gdyż bez jakiejś szerszej formy identyfikacji człowiek nie potrafi egzystować. Proces taki jest niezwykle trudny, często nieosiągalny i zawsze brzemienny w konsekwencje. Zakwestionowanie więc swojej tożsamości paradoksalnie potwierdza jej wagę.

Wszystkie te znaczenia narodu w stanie wojny ujawniają się szczególnie gwałtownie. Obecny konflikt toczy się wokół jego kwestii. Rosjanie nie chcą uznać istnienia narodu ukraińskiego. Poddanie się moskiewskiej przemocy znaczyłoby dla Ukraińców wyrzeczenie się swojej narodowej tożsamości, toteż bronią jej oni, podejmując najwyższe indywidualne ryzyko. W imię przetrwania narodu godzą się nawet na indywidualną śmierć, bo tym jest przecież uczestnictwo w walce zbrojnej.

II

Zrozumienie wspólnotowego charakteru ludzkiej egzystencji nie oznacza jedynie jej synchronicznego, doraźnego wymiaru, ale odkrycie diachronicznego, dziejowego zakorzenienia. Wyrastamy z historii i nawet indywidualne istnienie przekracza czas jego fizycznej egzystencji oraz odciska się na losach pokoleń następnych. Świadomość tego nie powinna prowadzić do biernego fatalizmu ani jałowego buntu, ale afirmacji, czyli uznania realności, co dopiero otwiera perspektywę rozumienia i działania.

Prawdy te w doświadczeniu krańcowym, jakim jest wojna, narzucają się ze szczególną ostrością i ujawniają swoją nieuniknioność. Jednocześnie odsłaniają powierzchowność, żeby nie powiedzieć – fałsz panującej obecnie na Zachodzie ideologii, która infekuje i ogranicza powszechną mentalność.

Dla niej wszystkie wspomniane warunki jawią się jako reguły zniewolenia. Podobno emancypacja, a więc wyzwolenie z wszystkich tradycyjnych tożsamości pozwoli ludziom rozwinąć niedostrzegalne w nich wcześniej potencje i osiągnąć prawdziwą wolność. Doświadczenie współczesnego Zachodu pokazuje coś odwrotnego: uwolnieni ze stabilnych wspólnot stajemy się nie tyle wolni, ile samotni i bezbronni wobec sił, którym możemy przeciwstawić się wyłącznie poprzez wypracowane w toku ludzkiej historii instytucje.

To, że nasza cywilizacja trwa ciągle, zawdzięcza temu, że ideologii, która przybiera kształt agresywnej kontrkultury, nie udało się ostatecznie zniszczyć jej fundamentów, choć w istotny sposób potrafiła je naruszyć. W efekcie funkcjonujemy w hybrydalnym układzie sąsiadujących ze sobą zasadniczo sprzecznych idei oraz form życia, które rozregulowują istniejące ciągle tradycyjne instytucje i wydrążają je z elementarnego sensu.

III

Najazd Rosji na Ukrainę w pierwszym rzędzie odsłania fikcję wyobrażeń o zupełnie nowym etapie ludzkiego rozwoju, który osiągnęliśmy podobno w naszej epoce. Mieszczą się one w deklaracji „końca historii”, triumfalnie ogłoszonej w 1989 roku przez Francisa Fukuyamę. Twierdził on, że upadek komunizmu zakończył spór między rozmaitymi modelami ludzkich porządków, które wyrastały z odmiennej hierarchii idei. Klęska komunizmu oznaczać miała zwycięstwo liberalnego ładu, który Fukuyama uznawał za fundament wolności i podmiotowości człowieka, miał to być efekt postępu, walki jednostki ludzkiej o uznanie i emancypację.

Artykuł, który tę nowinę anonsował, wyrastał z błędnego, wpisanego w liberalizm rozpoznania istoty totalitaryzmu, a w swoim myśleniu autor wzorował się na Heglu w interpretacji Alexandre’a Kojève’a. Niezależnie od tego jego tezy mieściły się w powszechnie przyjętej i obowiązującej generalnie do dziś opozycji indywidualizmu i kolektywizmu, w której reprezentantem tego pierwszego, pozytywnego bieguna miał być liberalizm, a jednym z wcieleń drugiego – totalitaryzm. Realną i konkretną jednostkę ludzką kolektywizm podporządkowywać miał abstrakcyjnym ideałom, czym prowadził do jej zniewolenia i alienacji. Klasykiem takiego ujęcia był Isaiah Berlin, zwłaszcza w Dwóch koncepcjach wolności, i do pewnego stopnia wczesny Leszek Kołakowski z esejów w rodzaju Kapłana ibłazna czy Etyki bez kodeksu, ale towarzyszył im legion autorów, którzy zdominowali intelektualną scenę Zachodu.

Analiza fenomenu totalitaryzmu pokazuje jednak, że opozycja indywidualizm–kolektywizm to mistyfikacja. Naturalnie w tym celu należy potraktować totalitaryzm jako zjawisko samoistne, a nie sprowadzać go do synonimu despocji czy ogólnie opresyjnego systemu, jak się to dzisiaj czyni. Jeśli jednak zrozumiemy, że totalitaryzm to ustrój specyficzny, par excellence nowoczesny – inaczej osobne zajmowanie się nim nie miałoby sensu – okaże się, że jest on odmienny niż tradycyjne tyranie i wart szczególnej uwagi. Totalitaryzm to system kontroli nad wszystkimi aspektami życia społecznego, a więc pełne podporządkowanie poddanych ośrodkowi władzy sprawującej ją w imię ideologii, której celem jest fundamentalna przebudowa ludzkiej realności. Warunkiem tego jest rozbicie wszystkich istniejących wcześniej struktur społecznych i powołanie w ich miejsce nowych, które służyć będą utopijnemu celowi i wpisane zostaną w totalitarny system. Oznacza to pełną atomizację zbiorowości ludzkiej, gdyż tylko wtedy niezorganizowane, pozbawione broniących ją instytucji indywidua przekształcają się w ludzką masę powolną planom inżynierów społecznych. Spełnieniem totalitaryzmu jest zatem zbiór bezbronnych, bo samotnych jednostek, które nie są w stanie stawić oporu rządzącym. Obecny ideał emancypacji, uwolnienia z tradycyjnych form kultury, prowadzi do tego samego, czyli bezradności indywiduów wobec dominujących centrów, które wprawdzie nie stanowią pionowej struktury władzy jak w komunizmie, lecz jako sieć współpracujących ze sobą, choć autonomicznych ośrodków mniej brutalnie, ale bardziej efektywnie sprawują kontrolę nad społeczeństwem.

Chyba nigdzie na czas dłuższy nie udało się wprowadzić w pełni modelu totalitarnego, a dziś na Zachodzie jest on raczej zagrożeniem niż realnością, niemniej jednak zagrożenie to w modelu demokracji liberalnej ujawnia się coraz intensywniej. Opozycja indywidualizm–kolektywizm w całości wyrasta z przyświecającej jej ideologii i uniemożliwia rozpoznanie realnego niebezpieczeństwa, które coraz mocniej grozi naszej cywilizacji i zniewala jej współczesnych mieszkańców.

Do sukcesów liberalizmu należy powszechne przekonanie, że wolność, która uformowała europejską kulturę, jest jego dziełem. W rzeczywistości różne formy wolności wpisane były w kolejne rozdziały cywilizacji zachodniej, a szczególnie obecne są w chrześcijaństwie z jego ideą godności człowieka jako istoty stworzonej na obraz i podobieństwo Boga. Współczesna demokracja jest spadkobiercą starej idei republikanizmu, a sam liberalizm często i z uzasadnieniem uznawany jest za twór pasożytniczy, który wyrósł z cywilizacji europejskiej, ale konsumuje ją, prowadząc do upadku i samozniszczenia.

IV

Po klęsce komunizmu sukces liberalnej demokracji miał być niekwestionowalny, a wypracowany na Zachodzie model społeczny miał się okazać bezalternatywny. Szybko ujawniło się jednak, że zarówno nie jest on powszechnie akceptowany, jak i sam ulega zasadniczej ewolucji, prowadząc w kierunku samozaprzeczenia. Coraz bardziej agresywnie narzucana narodom zachodnim ideologia coraz bardziej ostentacyjnie odrzucała to, co było podstawą kultury, z której wyrosła. Głoszono to zresztą wprost: w umiarkowanej wersji cywilizacja zachodnia była drabiną, która służyć miała postępowi i dziś jako niepotrzebna już, a nawet zawadzająca, miała zostać odrzucona, w wersji radykalnej – miała być systemem zniewolenia człowieka odpowiedzialnym za wszelkie zbrodnie i nieprawości, a więc nadawała się wyłącznie do potępienia. Najszersze społeczne laboratorium, w jakim kontrkulturowa ideologia stopniowo wprowadzana jest w życie, to Unia Europejska.

Dawny projekt wspólnoty, którą na początku lat 50. powołali do życia jej głównie chrześcijańscy ojcowie założyciele i która poprzez usuwanie barier i wspólne przedsięwzięcia prowadzić miała do postępującej integracji kontynentu, zastąpiony został swą konstruktywistyczną wersją. Pomimo pozorów jest ona zaprzeczeniem wyobrażeń Roberta Schumana, Konrada Adenauera czy Alcide De Gasperiego, a realizuje postkomunistyczną wizję innego projektodawcy jednej Europy, Altiera Spinellego. Porządek europejskiej kultury zastępuje się jej opozycyjną, emancypacyjną wersją, a organiczną, oddolną metodę – narzuconym od góry projektem ujednolicenia i scalenia kontynentu.

Traktat z Maastricht z 1992 roku oficjalnie deklarował inicjację tego przedsięwzięcia. Wszelkie narodowe tożsamości miały zostać podporządkowane dominującej ideologii i roztopić się w Unii jako zupełnie nowym projekcie. Wszelkie partykularyzmy oraz narodowe interesy ustąpić miały uniwersalnej, w tym wypadku jeszcze tylko europejskiej wspólnocie, która miała jednak wskazywać drogę innym. Stąd absurdalne projekty ekologiczne, jak przejście na gospodarkę bez emisji CO2 w UE, która wprawdzie na skalę globalną uwalnia poniżej 10% tego gazu, ale w ten sposób ma dać przykład całemu światu, który zawstydzi się i podąży za nią.

Nie, to nie są głupie żarty, choć elementarny namysł kazałby je w ten sposób potraktować, tak oficjalnie motywowane jest przedsięwzięcie, którego realizacja byłaby ekonomicznym wstrząsem dla całej Unii, a katastrofą dla krajów naszego regionu, zwłaszcza Polski. Ten przykład odsłania dobrze realność utopijnych zamierzeń. Ponieważ ich celem jest budowa projektu idealnego, muszą postulować fundamentalną przebudowę ludzkiej, z zasady ułomnej rzeczywistości, i to we wszystkich jej aspektach, gdyż inaczej błędy starego świata musiałyby zablokować budowę nowego. W tym celu dokonujące tej transformacji oświecone, wyemancypowane elity muszą uzyskać pełnię władzy. W utopii tkwi więc ziarno totalitaryzmu. Rządzący UE domagają się wciąż nowych uprawnień, które wkraczają w kolejne sfery życia i usiłują regulować je coraz szczelniejszym prawem, zastępują w ten sposób politykę, a więc wybory obywateli, ideologicznym, rozpisanym na normy prawne gorsetem, co niszczy także ideę prawa.

Ideologiczna obrona klimatu, która z prawdziwą ekologią ma niewiele wspólnego, obnaża mechanizm utopijnych projektów. Daje najsilniejszym w UE nowe instrumenty władzy i służy interesom najpotężniejszych korporacji. Kolejne niezwykle kosztowne i wymagające normy eliminują ich słabszą konkurencję i zwiększają przewagę ekonomicznych liderów. W sensie politycznym radykalna redukcja emisji CO2 daje dodatkowe atuty hegemonowi UE, jakim coraz bardziej stają się Niemcy. Wprawdzie jedną z przyczyn powołania wspólnoty europejskiej był zamiar spętania siły tego państwa, które od Bismarckowskiego zjednoczenia nie mieściło się w tradycyjnym europejskim układzie, ale logika utopijnego myślenia ustanawiającego Unię spowodowała przekształcenie się kontynentalnej Europy w imperialny projekt niemiecki.

Gdyż tak jak w realizację utopijnych projektów wpisany jest totalitarny porządek, tak przynależąca do ideologicznego przedsięwzięcia eliminacja wypracowanych przez pokolenia, tonujących konflikty mechanizmów cywilizacyjnych potęguje przypadłości, którym miała położyć kres. Komunizm, który miał znieść eksploatację pracowników, doprowadził do jej nieznanej gdzie indziej intensyfikacji. System, który miał wyrażać wolę klasy robotniczej, wcielał w swoją monopolistyczną strukturę związki zawodowe, które zamiast obrony zatrudnionych wzmacniały nad nimi kontrolę rządzących. Tradycyjny porządek etyczny, do którego można się było przeciw wyzyskowi odwołać, choć nie zawsze, jak to w ludzkiej rzeczywistości, skutecznie został odrzucony w imię nowej, komunistycznej moralności. I tak dalej. Unia, powołując ponadnarodowe struktury, umożliwiła przejęcie ich przez silniejsze państwa, zwłaszcza berlińskiego hegemona, i spowodowała, że interes RFN zaprezentowany został jako europejskie dobro.

V

Oficjalne rozstanie się z polityką, którą wieścił „koniec historii”, spowodowało jedynie schowanie jej mechanizmów, a więc dużo bardziej brutalną, bo ukrytą konkurencję, a w konsekwencji dominację potężniejszych. Taki charakter ma zresztą projekt „demokracji liberalnej”, która jest oligarchią posługującą się ideologicznym uzasadnieniem. Na całym Zachodzie, ale zwłaszcza w Europie, dominujące lewicowo-liberalne elity podbiły całą scenę polityczną i skolonizowały tradycyjne partie prawicy, które dziś od lewicy różnią się prawie wyłącznie nazwami. Prezentowane jest to jako kolejny symptom końca historii, następny stopień postępu. Zgodnie z tą interpretacją ludzie oświeceni osiągnęli konsensus, toteż przestali się spierać co do podstawowych spraw, przeciw czemu protestują jedynie niedojrzałe, zamknięte w tradycyjnych przesądach zbiorowości lub populiści, którzy wykorzystują ich ignorancję, aby w ten sposób przejąć władzę. Podejście takie ciągle nie spotyka się z pełną aprobatą, chociaż deformuje i tak coraz bardziej umowną demokrację. Ugrupowania i politycy spoza oficjalnej sceny publicznej przeciwstawiający się oligarchicznemu status quo zyskują, choć z problemami, coraz większe poparcie narodów coraz bardziej orientujących się, że w całym spektrum establishmentu politycznego nie mogą znaleźć swoich prawdziwych przedstawicieli. W związku z tym przeciw kontestatorom rozpętana została bezpardonowa walka: kwalifikowani są jako populiści i wypychani z oficjalnej sceny publicznej, a szansa na ich demokratyczny sukces jest niezwykle utrudniana.

Oligarchia, czyli wielki biznes, potężne korporacje, zwłaszcza prawnicy, media i ośrodki opiniotwórcze, a także establishment polityczny, głosi coraz bardziej spójny projekt ideologiczny, który mieni się racjonalnym uporządkowaniem świata. Ma on przekroczyć tradycyjne wiary i przesądy w imię rozumnego ładu, który w Unii ma wyrażać „europejskie wartości”. Ich katalog nie został nigdzie sformułowany, ale da się go odcedzić z unijnej retoryki.

Wartościami tymi mają być: wolność i równość, praworządność i demokracja, tolerancja, pluralizm i otwartość. Realnie wszystkie te idee sprowadzone do roli fetyszy zostały wydrążone z racjonalnych treści i doprowadzone do samozaprzeczenia. Wolność, ale nie dla wrogów wolności, których naznacza establishment, podobnie tolerancja i otwartość; demokracja, ale tylko w jej liberalnej, tzn. oligarchicznej formie; równość służy destrukcji kulturowych hierarchii zastępowanych przez nowe, które wyznaczają rzecznicy liberalizmu; praworządność okazuje się władzą kasty prawników w służbie nowej ideologii pod szyldem dynamicznie rozwijanych „praw człowieka”, arbitralnie projektujących porządek prawny, na który obywatele nie mają żadnego wpływu. Te fetysze liberalnej demokracji uzupełniane są rewersem, a więc sferą tabu, do której relegowane są idee opozycyjne do jej ideologii. Każdy, kto się do nich odwołuje, narażony jest na potępienie i wykluczenie ze sfery publicznej. Przemoc symboliczna, która wyraża się w dezawuowaniu osób nieakceptujących oficjalnego status quo, ewoluuje w przemoc realną, objawiającą się w przepisach, penalizujących krytykę i alternatywne rozwiązania pod hasłami walki z mową nienawiści czy propagowaniem faszyzmu, i wyrokach, które w ich konsekwencji zapadają, a także w coraz bardziej oficjalnym działaniu bojówek w rodzaju Antify czy BLM, fizycznie atakujących swoich przeciwników, uniemożliwiających im głoszenie swoich poglądów i generalnie prześladujących ich.

Liberalna ortodoksja coraz bardziej jednoznacznie odwołuje się do strategii stalinowskiego Frontu Ludowego. Komuniści, którzy oficjalnie stworzyli go przeciw nazistom, każdego, kto nie chciał przystąpić do ich formacji, zaliczali do „faszystowskiego obozu”. Dziś wprawdzie faszyści nie stanowią żadnej znaczącej siły, ale im ich mniej, tym bardziej zamaszyście pałką antyfaszyzmu wywijają liberalno-lewicowe elity. To działanie paralelne do akcji „denazyfikacji” Ukrainy, którą ogłosił Putin. Antyfaszystowska postawa elit zachodnich może przeglądać się w niej jak w krzywym zwierciadle.

VI

Wojna przeciw Ukrainie skompromitowała politykę zagraniczną UE, która okazała się służyć niemieckim interesom, tym bardziej bezwzględnie realizowanym, im szczelniej są przesłonięte deklarowanym dobrem wspólnym Europy, przy okazji zaś działać na rzecz imperialnych ambicji Kremla. W 2008 roku Putin zaatakował i zaanektował część terytorium Gruzji (jak zwykle powołując jako „niezależne” Osetię Południową i Abchazję), sześć lat później zajął terytoria Ukrainy: Krym, Donbas oraz Ługańsk, realnie rozpoczął i kontynuował wojnę przeciw temu państwu; zlikwidował u siebie resztki demokracji, zamyka i morduje przeciwników politycznych, zabija ich zresztą także na terenie Europy; przez ten czas Niemcy zwiększyły zasadniczo import rosyjskich surowców energetycznych, a w ślad za nimi cała UE.

Europa, a więc głównie Niemcy, miała wielokrotnie możliwość zablokowania apetytów Putina. Rosyjski lider nie ma w sobie nic z desperata. Sprawdza, jakie są konsekwencje jego agresywnych kroków, i dopiero gdy okazuje się, że nie wiążą się dla niego z żadnym zagrożeniem, postępuje dalej. Błąd, który popełnił, atakując Ukrainę 24 lutego, miał charakter taktyczny. Obserwując kompromitację Stanów Zjednoczonych w Afganistanie i analizując politykę UE, czyli Berlina, Putin doszedł do wniosku, że po szybkiej akcji na Ukrainie spotka się wyłącznie z retorycznym potępieniem i mało znaczącymi sankcjami, które i tak szybko zostaną zniesione w imię „dialogu”. Nie docenił determinacji Ukraińców i ich przywódcy, nowego prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. Nie oszacował właściwie polityki amerykańskiej, w której przedstawiciele deep state (głębokiego państwa) zdali sobie sprawę, że pozostawienie Ukrainy Moskwie oznacza katastrofę dla amerykańskiej polityki zagranicznej, i potrafili przekonać do tego prezydenta Bidena. Putin właściwie ocenił UE, a więc głównie dominujący w niej tandem berlińsko-paryski. Po ataku rosyjskim władze niemieckie odmówiły rozmowy z ambasadorem Ukrainy, stwierdzając, że w ciągu paru dni nie będzie już państwa, które reprezentuje.

To polityka UE pod wodzą niemiecko-francuskiego tandemu budowała potencjał gospodarczy, a więc głównie militarny, Rosji i przyzwyczajała ją do bierności Zachodu wobec jej neoimperialnej polityki. Po napaści na Ukrainę usiłowała zachowywać się w podobny sposób. Nawet dziś przywódcy Niemiec, Francji czy Włoch, uginając się nieco pod presją swoich społeczeństw i Stanów Zjednoczonych, próbują robić, co mogą, aby zachować możliwość powrotu do dawnych polityczno-gospodarczych interesów. Kraje takie jak Polska, które nieproporcjonalnie dużo w stosunku do swojego potencjału zrobiły dla Ukrainy i jej mieszkańców, nie doczekały się pomocy ze strony unijnych struktur.

Przez wiele lat można było powstrzymać imperialne apetyty Putina. Gospodarcze związki w dobie globalizacji są tak intensywne, a przewaga państw demokratycznych nad Rosją we wszelkich dziedzinach tak wielka, że długi czas nie wymagało to militarnej aktywności. Na szczycie NATO w Bukareszcie w 2008 roku Lech Kaczyński w porozumieniu z USA zaproponował Ukrainie i Gruzji działania na rzecz przystąpienia do Sojuszu, które zostały przez nie entuzjastycznie zaakceptowane. Niestety, Niemcy i Francja skutecznie je zablokowały. Gdyby otwarte zostały drzwi dla tych krajów, prawdopodobnie byłyby one już członkami Paktu, a ich losy potoczyłyby się inaczej. Kreml wstrzymał kampanię w Gruzji, trafiwszy na zdecydowaną inicjatywę prezydenta Kaczyńskiego, którego poparły państwa Europy Środkowo-Wschodniej.

Gdy okazało się, że zabójstwa przeciwników Putina dokonywane na terenie krajów zachodnich nie wiążą się z żadnym ryzykiem dla zleceniodawców, staliśmy się świadkami kontynuacji tych działań. Podobnie rzecz się ma z cyberatakami. Zaczęło się od państw bałtyckich, a ponieważ działania te nie spotykały się z poważniejszą reakcją Zachodu, prowadzone są na różną skalę wobec innych krajów, z USA włącznie.

Również po zajęciu Krymu Putin zastosował metodę wait and see. Kiedy okazało się, że protesty Zachodu sprowadzają się do retoryki, zaatakował Donbas. Podstawową rolę w akceptacji tej neoimperialnej polityki odegrała kanclerz Merkel. To z jej inicjatywy powołany został tzw. format normandzki (raz jeszcze pokazuje to, że Berlin nie liczy się zupełnie z instytucjami UE i w jej imieniu podejmuje działania uzgodnione wyłącznie z wybranymi krajami, szczególnie z Paryżem) grupujący Niemcy, Rosję, Ukrainę i Francję. Główny szczyt odbył się pod patronatem Łukaszenki w Mińsku i faktycznie prowadził do akceptacji status quo, czyli uznania zajęcia przez Rosję terenów Ukrainy. W obliczu narastającej presji rosyjskiej Niemcy za wszelką cenę dążyli do uruchomienia Nord Stream 2, który w połączeniu ze strategią klimatyczną uzależniałby energetycznie UE od Berlina. Za tę cenę Niemcy oddali Ukrainę Rosji i dążyli do neutralizowania jej możliwości obronnych. Blokowali jej dozbrojenie i poważniejsze sankcje wobec Moskwy (co robią do dziś), natomiast sprzedawali broń agresorowi. Podobnie zachowywała się Francja.

Polityka Niemiec wobec Rosji jest efektem ich imperialnych ambicji, realizację których umożliwia im obecny kształt Unii. Usiłując grać na poziomie globalnym, Berlin musi odsunąć się od USA, wobec których zawsze byłby partnerem podrzędnym. Stąd próba usytuowania Unii sterowanej przez Berlin przy wsparciu Paryża w równym dystansie do bloku chińsko-rosyjskiego i Stanów Zjednoczonych. Przyjęcie roli hubu energetycznego, który zaopatruje w rosyjski gaz całą Europę, dodatkowo uzależniałoby ją od Berlina, a relacje gospodarcze między Niemcami a Rosją, od której kupują surowce energetyczne, a sprzedają technologie, są szczególnie dla nich korzystne.

Wojna obnażyła ten stan rzeczy. Obnażyła także infantylizm dominującej w Europie ideologii.

VII

Doktryna emancypacyjna zakłada niezwykłe potencje, jakie mają drzemać w człowieku uśpione i spętane przez tradycyjną kulturę. Musi więc zakładać również naturalną i gruntowną dobroć człowieka. Inaczej postawa emancypacyjna byłaby skrajnie ryzykowna i wręcz nieodpowiedzialna. Wynika z tego cały kompleks konsekwencji, w tym liberalne podejście do prawa, w którym kara pełni wyłącznie funkcję resocjalizacyjną, a także przekonanie, że wojny i agresji da się uniknąć, apelując do lepszej strony człowieka, a każdy konflikt zastąpić można dialogiem. Skrajnym przejawem takiej postawy jest pacyfizm.

Inną stroną tego podejścia jest zakwestionowanie męskich cnót. Zresztą w ortodoksji emancypacyjnej kojarzenie określonych cnót z płcią stanowi już herezję, gdyż zróżnicowanie między kobietą a mężczyzną w sferze psychiki ma mieć głównie (w wersji ostrzejszej – wyłącznie) kulturowy charakter. To zresztą uderzające, że ideologia odwołująca się do materializmu odrzuca wpływ, jaki na psychikę muszą wywierać radykalnie odmienne warunki, generowane przez fizjologię płci. No, ale postawa ta pełna jest nieświadomych dla jej wyznawców sprzeczności.

Potępiają wojnę i agresję jako takie, ale rzadko dokonują rozróżnienia między ofiarą a napastnikiem, gdyż prowadzić musiałoby to do przyjęcia koncepcji wojny sprawiedliwej, co z trudem można pogodzić z ideologią emancypacji. Stąd też infantylne manifestacje, np. po terrorystycznym ataku, których uczestnicy malują na chodnikach niebieskie znaki pacyfistyczne i puszczają nową Międzynarodówkę, którą stał się Imagine. Postawę Ukraińców opisać można jako antytezę tego, o co apeluje Lennon.

„Wyobraźmy sobie” – nawołuje on, a więc pójdźmy za jego wezwaniem i wyobraźmy sobie, że inteligentny kremlowski propagandysta uznaje, że piosenkę Lennona należałoby jak najszerzej kolportować wśród obrońców Ukrainy. „Wyobraź sobie, że nie ma krajów (narodów) i nie ma po co umierać ani zabijać”. Wyobraź sobie, że nie ma Ukrainy, a więc nie ma sensu walczyć o nią, bo znaczy to zabijać i ginąć, zwłaszcza że należy żyć dniem dzisiejszym. A jeśli nad nami jest tylko niebo, ale wyłącznie jako przyrodniczy fenomen – a tak jedynie rozumieć można apostrofy Lennona – to umieranie za jakieś ideały (za cokolwiek) nie ma sensu. Inna sprawa, że i życie wydaje się go wówczas pozbawione.

Czego bronią Ukraińcy? Tego, co swoje. A przecież beatles wzywa, aby nie było własności. To Rosjanie proponują braterstwo w ruskim świecie (pokoju). Wprawdzie nie jest to jeszcze braterstwo wszystkich ludzi, o które apeluje Lennon, ale zawsze krok w kierunku jego realizacji. To Ukraińcy bronią swojej partykularnej tożsamości, tego, co powinno do nich należeć, a przecież w świecie proponowanym przez autora nowej Międzynarodówki nie byłoby na to miejsca. Obrońcy Imagine mogliby twierdzić, że jej twórcy chodzi przecież o „braterstwo wszystkich ludzi dzielących między siebie cały świat”. Tylko że z pewnością nie o to występuje dziś Zełenski i prowadzony przez niego naród, wręcz przeciwnie. W konfrontacji z elementarnym zagrożeniem bronią oni swojej zwykłej egzystencji, która negowana jest przez wyznawców utopijnych miraży. Przy poglądach takich, jakie prezentuje Lennon, nie sposób byłoby to robić. Trudno wyobrazić go sobie na froncie w Doniecku. Przyszła utopia stanowi doskonałe alibi dla odmowy solidarności z ułomnym światem, w którym przyszło nam żyć, bywa zresztą usprawiedliwieniem jego niszczenia, czego nie tylko doświadczyliśmy w dobie komunizmu, ale z czym i obecnie konfrontowani jesteśmy na Zachodzie w sposób mniej brutalny, jednak także destrukcyjny.

Imagine i podobne protest songi naznaczone są piętnem infantylizmu. Jest to poziom dziecięcej wrażliwości odkrywającej istnienie zła na pozór przeczącego pedagogicznej hierarchii, która stanowi i stanowić powinna oś wychowawczego procesu. Odkrycie napięcia między ładem normatywnym a ludzką realnością jest pierwszym stopniem dojrzewania człowieka i pierwszym kryzysem, z którym musi zderzyć się niedojrzała świadomość. Trudno sobie z nim poradzić bez pomocy doświadczonego wychowawcy osadzonego w mądrości wielopokoleniowej kultury. Cóż jednak jeśli kultura kwestionuje swoje doświadczenie i pogrąża się w infantylnych rojeniach? Tracimy wówczas zdolność konfrontacji ze światem i stawienia czoła jego trudnym, a w skrajnej wersji tragicznym dylematom. Brutalna lekcja rzeczywistości budzi z infantylnych snów.

To również lekcja ciężaru podstawowych zasad. Ideologia emancypacji kwestionuje je na nieprzemyślanej zasadzie wskazywania ich niepełnej obowiązywalności. Ludzie niedojrzali, odkrywając, że prawdy, które absorbowali w wychowawczym procesie, w ludzkiej rzeczywistości realizują się w odmiennych kształtach, są stale kontestowane oraz narażone na wątpliwości, przeżywają wstrząs. Kolejnym etapem właściwego przebiegu dorastania jest jego przezwyciężenie i wzmocnienie kulturotwórczych postaw, kryzys odgrywać więc może rolę pozytywną. Nieprzezwyciężony prowadzi do odwrotnych konsekwencji i kreuje osobowości neurotyczne oraz słabe. Ideologia emancypacji jest ich wylęgarnią. Wojna tylko szczególnie dobitnie wskazuje jej samobójczy potencjał. Czy tożsamość ukraińska nie jest pluralistyczna i w wypadkach granicznych wątpliwa? Jak najbardziej. Czy historia tego narodu bez problemu da sprowadzić się do jednolitego idiomu? Naturalnie nie. A przecież wojna pokazuje fundamentalny (pomimo całego zróżnicowania) sens narodowej przynależności wyrastający ze wspólnej kultury.

VIII

Dziś, kiedy Ukraińcy walczą z przeważającymi siłami rosyjskiego agresora, kiedy prezentują męskie cnoty oraz generalnie starają się trzymać kobiety poza linią walk i powierzają im troskę nad dziećmi, cała emancypacyjna narracja wali się jak domek z kart. W sytuacji egzystencjalnego zagrożenia trudno pleść ideologiczne i wewnętrznie sprzeczne androny na temat kulturowej genezy płci i ich wielości, konieczności uznania kolejnych ich wersji oraz szczególnej nad nimi opieki, co dyktować mają nam „prawa człowieka”.

Obrona podstawowego ładu ludzkiego istnienia, a więc narodowej tożsamości i prawa do samostanowienia, czyli wolności pozytywnej, w stanie ontologicznego zagrożenia okazuje się na tyle jednoznaczna, że chwilowo zamilkli nawet najbardziej zacietrzewieni obrońcy ideologii emancypacji. Naturalnie podnoszą się z ich strony głosy, że Ukraińcy bronią liberalnego i europejskiego porządku, ale stonowanie takich tez w stosunku do natężenia propagandy, do jakiej byliśmy przyzwyczajeni, świadczy, iż nawet ich rzecznicy mają świadomość pękania ideologicznych klisz w starciu z realnością wojny.

Owszem, można zgodzić się, że Ukraina broni Europy, ale oznacza to, iż odwołuje się do cywilizacji, która zbudowała wielkość naszego kontynentu, ale której zaprzeczają ideologia i praktyka obecnej Unii. Wojna na Ukrainie raz jeszcze dowodzi, że wyłącznie negatywna wolność stanowić może jedynie komponentę tej idei, a absolutyzowana prowadzi do jej zaprzeczenia. Co by się działo, gdyby Ukraińcy odmawiali podporządkowania się reżimowi wspólnoty w stanie jej zagrożenia? Nie przetrwałaby, a więc i oni jako jej członkowie nie mogliby istnieć. Mogliby żyć na warunkach narzuconych przez obcych albo w stanie ciągłej ucieczki, która również skazywałaby ich na uległość wobec obcych zbiorowości stanowiących ich doraźne schronienie.

IX

Doświadczenie Ukrainy jest szczególne. Przed agresją rosyjską traktowana była nieomal, a często wręcz jako państwo upadłe. Były po temu uzasadnienia. Tak jak były podstawy, aby obawiać się, że Ukraińcy nie zdecydują się na obronę swojej tożsamości, zwłaszcza na heroizm, który obserwujemy dzisiaj. Masowa emigracja, nieufność do struktur niby własnego, a przecież zagarniętego przez oligarchiczny układ państwa, wewnętrzne napięcia, wszystko to i wiele innych czynników sugerowało, że do i tak niezwykle ryzykownej walki o niepodległość stanąć może skazana na rychłą klęskę nieliczna mniejszość. Stało się jednak inaczej. To przebudzenie Ukrainy jest dowodem na znaczenie narodowej wspólnoty i jej kultury. Okazało się, że Ukraina to nie Rosja i ma tego trwałą świadomość. Odsłoniła się żywotność głębokich struktur kultury, które powodują, że pomimo ponad 300 lat wcielenia do Rosji i polityki narzucania nowej tożsamości Ukraińcy przechowali swoją, przecież nie do końca świadomą, odmienność. Dzisiaj broniąc jej, wykuwają ją równocześnie na nowo. Budują jej mit w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dowodzą niezbędności symbolicznego tworzenia wspólnoty człowieka, która musi znaleźć wyraz w wyprzedzających racjonalne dywagacje mitycznych obrazach.

X

„Śmiem sądzić, że większość z nas dopiero teraz przeżyła to, co nazwać można sytuacją absolutną. Wszelkie okoliczności, w których się wcześniej znajdowaliśmy, miały w sobie coś względnego, decydowały w nich oceny »więcej czy mniej«, rozważania, »od której strony to czy tamto zależy?«. Teraz nic takiego nie wchodzi w rachubę, w obliczu rozstrzygnięć absolutnych jesteśmy zmobilizowani, świadomi grożącego niebezpieczeństwa, gotowi do ofiar, nie ma mowy o żadnym wyważaniu strat i zysków, żadnym Jeśli i żadnym Ale, żadnym kompromisie, żadnym stopniowaniu […] Tutaj decyduje jedynie – także w przypadku kogoś, kto słowa »idea« nigdy nie słyszał lub nigdy nie rozumiał – owa najwyższa instancja naszej istoty, którą Kant nazwał »zdolnością idei«, to znaczy zdolność uchwycenia tego co nieuwarunkowane. Wszystko, co jednostkowe i uwarunkowane, co nas dotąd określało, jest poza nami. Stoimy na gruncie absolutu […] i to, do diabła, z całym »obiektywnym« uzasadnieniem tej gotowości: dawniej tylko nielicznym życie na to pozwalało albo od nielicznych tego wymagało […] Gdy tylko wdaję się w takie uzasadnienia, boję się, że te obiektywne wartości okażą się fikcją, że moje uzasadnienia zostaną obalone. Nie do obalenia jest tylko to co niedowodliwe – nasze oddanie Niemcom nie podlegające żadnym dedukcjom”.

Oto fragment rozprawy klasyka socjologii niemieckiej Georga Simmela, napisany w momencie wybuchu I wojny światowej w 1914 roku.

Kryzys nowoczesności, którego w skrajnej formie doświadczamy w obecnej Europie, ma zdecydowanie dłuższy rodowód, a dzisiejsza kontrkultura jest tylko jego ostatnim etapem. Simmel w dużej mierze był wyrazicielem tego kryzysu i jak jego przyjaciel Max Weber zmagał się z zakwestionowaniem kulturowego porządku Europy, który nadszedł wraz z nowoczesnym wariantem cywilizacji zachodniej. Cytowany tekst jest wyrazem euforii, którą podzielała wówczas z jednej strony ogromna większość Niemców, z drugiej zaś Francuzów. Wojna miała stać się lekiem na chorobę nowoczesności, powrotem do jedności w tym, „co nieuwarunkowane”, i narodzinami nowego ładu. Okazała się zaprzeczeniem tych nadziei.

Już w kolejnych latach wojny Simmel zasadniczo je redukuje, aby wreszcie z nich zrezygnować. Potem nadchodzi klęska. A jeszcze później wyrodzenie się idei narodowych w nazistowski rasizm, czego na szczęście dla siebie Simmel, który był z pochodzenia Żydem, nie doczekał.

Rzecznik emancypacji mógłby uznać tę intelektualną przygodę za doskonały argument na rzecz swoich przekonań. Wspólnotowe uniesienia prowadzą do nacjonalizmu i szowinizmu, aby po klęsce odsłonić swoją jeszcze bardziej przerażającą postać. Świadomie wybrałem jednak ten ryzykowny przykład jako ilustrację znaczenia wspólnoty, które ujawnia się zwłaszcza w skrajnej sytuacji, jaką jest wojna. Potrzeba i pragnienie człowieka, aby przekroczyć swoją kierowaną doraźnymi interesami indywidualną egzystencję, wyrażają podstawowy imperatyw jego natury. To, że może zostać on spaczony i ulec degeneracji, jest nieuniknione. Oto komentarz, jaki do cytowanego tekstu Simmela opublikował w książce Powstawanie wartości współczesny socjolog Hans Joas.

„Gdy w warunkach zróżnicowania społecznego jednostka żyje przede wszystkim w swojej odmienności od innych, w czasie wojny zostaje włączona w ogłuszające doświadczenie wspólnotowe, odnajduje macierzysty grunt, z którego wyrosła, i odzyskuje wewnętrzną elastyczność. Wszystkie te doświadczenia czasu wojny potęgują intensywność życia, o jakiej marzyła krytyka kultury w czasach przedwojennych. Jeśli więc poszukuje się doświadczeń kształtujących wartości, nie trzeba wcale sięgać do historii poprzednich epok czy potencjału religii w dobie nowoczesności. Wojna za jednym uderzeniem rozwiązuje zagadki, które szkołom intelektualnym wydawały się nie do rozwiązania”.

Można zakwestionować fundamentalną myśl Simmela przytoczoną przez Joasa. Współcześnie jednostka nie tyle żyje w swojej odmienności od innych, ile wyobraża to sobie, a wyobrażenie to jest odległe od realności. W rzeczywistości żyje w zbiorowych przeświadczeniach, które wpisuje w swoje doświadczenia i krótkowzroczne interesy. Jednostka taka jest wyjątkowo łatwym obiektem manipulacji. Potrzeba identyfikacji i przynależności stanowi jednak jej nieprzekraczalny horyzont.

XI

Egzystencja człowieka narażona jest na fundamentalne zagrożenia, a wszelkie ludzkie cnoty prowadzić mogą do swojego zaprzeczenia, o czym pisał Arystoteles w Etyce nikomachejskiej. Absurdem jest jednak negowanie ich z tego powodu, gdyż jedynym wyjściem okazałby się w efekcie nihilizm. Musimy przyjąć je wraz ze świadomością niebezpieczeństwa, które ze sobą niosą. Nie ma ucieczki od dramatyzmu losów ludzkich, chyba że w samobójczy infantylizm, który każe odwracać się od rzeczywistości i chować głowę w piasek.

Wojna na Ukrainie należy do wcale nie tak rzadkich w historii ludzkiej jednoznacznych konfliktów, w których mamy do czynienia ze starciem dobra ze złem, z ofiarą, która broni się przed usiłującym ją zniszczyć napastnikiem. Obecnie weszła w kolejną trudną dla Ukrainy fazę, która może zakończyć się jej klęską. Nawet ona jednak w żadnym stopniu nie przekreśli sensu wyzwania, które zostało podjęte przez Ukraińców. Rezygnacja z niego, czyli poddanie się, oznaczałaby śmierć narodu nie w sensie fizycznej zagłady jego członków, ale anihilacji ich narodowej tożsamości. Pozostawiłaby ich żywymi, ale duchowo okaleczonymi. Bo bytowanie wyłącznie w indywidualnej monadzie tylko tu i teraz jest stanem daleko idącej redukcji człowieczeństwa. To, jak dzieje indywidualne wpisane są w losy zbiorowości, pokazuje nam wymownie polska historia i kultura.

Bolesna nawet klęska Ukraińców w toczonej obecnie wojnie oznacza paradoksalnie wykuwanie ich nowej tożsamości, która wzbogaci egzystencję jej uczestników – naturalnie bez porównania lepiej byłoby, gdyby wyłoniła się z triumfu. Niemniej jednak podstawowe zwycięstwo, czyli obronę swojej narodowej tożsamości, Ukraińcy już odnieśli.

2O odpowiedzialności zbiorowej

Zdecydowana większość czytelników żachnie się na ten tytuł. Przecież wiemy, że odpowiedzialność zbiorowa jest skandalem. Wyobrażenie, że można ponosić konsekwencje nie tylko swoich czynów, wydaje się absurdem. Kiedyś może tak było, ale dziś jest to nie do pomyślenia. Czy jednak mamy do czynienia z postępem, czy atrofią głębszego rozumienia ludzkich spraw, która jest efektem inwazji liberalizmu? Czy fakt, że odpowiedzialność rozumiemy wyłącznie w prawniczych kategoriach, nie jest tego najlepszym dowodem? Czy nie świadczy o tym jurydyzacja naszej cywilizacji, która powoduje, że zapominamy, iż system prawny jest wprawdzie kręgosłupem państwa, ale tylko kręgosłupem, a obok niego istnieją inne, dużo głębsze systemy organizacji ludzkich zachowań, takie jak etyka oraz obyczaj, a człowiek, który jest w zgodzie z prawem, może być bezdusznym i nic niewartym draniem?

Nawet w liberalnych kodeksach czy praktykach prawnych istnieją zasady, które wykraczają poza odpowiedzialność za to, co się osobiście zrobiło. Karana jest przynależność do organizacji przestępczej czy zaniechanie pomocy osobom w poważnym niebezpieczeństwie. Jeszcze wyraźniej problem ten widać w kodeksach cywilnych.

Wojna jest sytuacją szczególną, która ujawnia, jak ograniczone jest indywidualistyczne myślenie i wywiedzione z niego pewności. Kiedy walczymy z armią najeźdźcy, nie różnicujemy jej żołnierzy, choć mogą znaleźć się między nimi i tacy, którzy zostali zmuszeni do służby i robią, co mogą, aby nie czynić nikomu krzywdy. Reprezentują dla nas wyłącznie wrogą zbiorowość.

Cieszę się ze wszystkich strat, jakie ponoszą wojska rosyjskie, również osobowych. Życzę im, aby były jak największe, bo wiem, że tylko zabijając żołnierzy rosyjskich, można sparaliżować armię najeźdźców, a więc obronić Ukrainę i w konsekwencji Polskę. Myślę identycznie jak ogromna większość Ukraińców, a także sprzyjających im Polaków i wszystkich tych, którzy stają po stronie ofiar.

Sprawa nie ogranicza się do pola walki. Liczymy, że sankcje gospodarcze osłabią potencjał militarny Rosji, czyli podkopią gospodarkę tego kraju. Chcemy więc doprowadzić do radykalnego zbiednienia wszystkich bez wyjątku Rosjan. Brzmi ponuro, ale czy mamy inne wyjście?

Bombardowanie miast niemieckich przez samoloty alianckie w czasie II wojny światowej przynosiło przede wszystkim ofiary cywilne. Było odpowiedzią na identyczne postępowanie Niemiec. Czy można było zachowywać się inaczej? Pojawiają się historycy i publicyści, którzy usiłują udowodnić, że alianci nie byli zmuszeni do takich działań i w rzeczywistości nie wpłynęły na przebieg wojny. Brzmi to nieprzekonująco, a wyobrażenie, że jedna strona prowadzi wojnę totalną, a druga po rycersku jej odmawia, stawiałoby tę drugą w dużo gorszej sytuacji. Niestety, tak jest, że metodę generalnie narzuca przeciwnik, co nie znaczy, że powinniśmy go niewolniczo imitować. Wiąże się to z odpowiedzialnością.

Czy Niemcy, którzy nie protestowali przeciw polityce Hitlera, nie byli do pewnego stopnia winni, nawet jeśli sami zbrodni nie popełniali? Z taką samą sytuacją mamy dziś do czynienia w wypadku Putina. I nie chodzi wyłącznie o przeważającą liczbę Rosjan, którzy popierają jego politykę, chociaż deklaracje takie zwiększają ich odpowiedzialność. Nie znaczy to, że należy postawić przed sądem tych, którzy nie popełnili zbrodni, ale moralnie może to uzasadnić sankcje i presje, jakim zostaną poddani, a także usprawiedliwić ostracyzm, jaki obejmie rosyjski sport, a nawet kulturę.

Odpowiadamy za świat wokół nas, zwłaszcza za wspólnotę, w której egzystujemy. Nie istnieje na ziemi trybunał, który będzie nas sądził nie tylko za uczynki, ale i za zaniechania, bo tylko do pewnego stopnia jest nim stronnicza i omylna opinia publiczna, jeśli jednak rozszerzymy ją na pamięć ludzką, sytuacja zaczyna się zmieniać. Nie znaczy to, że w dłuższej perspektywie wszyscy zostaniemy sprawiedliwie przez bliźnich osądzeni – nie ma nic doskonałego w ziemskim bytowaniu – ale generalnie historia ma walor rektyfikacji i odsiewa ziarno od plew. Jakimi jesteśmy ludźmi, wyznacza to, jak zachowujemy się wobec innych, nie tylko wobec tych, których znamy, także tych obcych, z którymi dzielimy wspólny los, i tych, którym nasza zbiorowość wyrządza krzywdę. Jeśli przynależymy do wspólnoty, to do pewnego stopnia uczestniczymy nie tylko w jej zasługach, ale i winach.

Przed wspólnotą możemy próbować uciekać, ale to niezwykle trudne i zawsze prowadzi do odnalezienia się w innej, bo człowiek nie może bytować sam. Problem odpowiedzialności jest podstawowym zagadnieniem i wyznacza egzystencję człowieka, nawet jeśli, a tak jest najczęściej, nie poświęcamy mu za dużo refleksji.

3Prawosławie, imperializm, antychryst

Antykomunistyczne środowiska Rosji dzielił spór, który wyrastał jeszcze z przedrewolucyjnej epoki. Była to kontynuacja konfliktu między słowianofilami i zapadnikami. O ile pierwotnie dotyczył on kierunku rozwoju kraju – czy powinien być oryginalny i wręcz przeciwstawny temu, co działo się w Europie, czy odwrotnie, powinien naśladować jej rozwiązania – o tyle w okresie ZSRR próbował znaleźć odpowiedzialnego za tragedię rewolucji. Słowianofile uznawali ją za rodzaj kolonizacji, znieprawienia ducha Rosji przez Zachód, natomiast zapadnicy przyjmowali, że komunistyczna Rosja to kolejne wcielenie moskiewskiego samodzierżawia. Trudno odmówić pewnych racji obu stronom. Marksizm był do Rosji importowany, ale samodzielnie nie zwyciężył w żadnym z krajów Zachodu.

Po krótkim etapie Jelcynowskiej „smuty” do władzy doszedł dawny oficer KGB Władimir Putin, który zadziwiająco łatwo zintegrował bolszewicką praktykę z carską tradycją. Oficjalna ideologia odwołuje się do tej drugiej, jakkolwiek również bolszewickie imperium wysławia jako wcielenie moskiewskiego poprzednika.

Putin pasuje do figury antychrysta. Rosyjskiemu prawosławiu przywrócił status religii państwowej, za co rewanżuje się ono pełnym poparciem nawet jego najbardziej zbrodniczych przedsięwzięć. Prezydent Rosji występuje jako obrońca tradycyjnego ładu, rzecznik klasycznych cnót: religii, patriotyzmu i rodziny. Dla wypychanych z przestrzeni publicznej nie tylko europejskich konserwatystów jawi się często jako jedyna polityczna siła, która może bronić ich racji. Im dalej od Rosji, tym łatwiej. Problem w tym, że wprawdzie znaczącą część krytyki współczesnego Zachodu, którą prezentuje Putin, uznać można za uzasadnioną, chociaż wykoślawioną, ale jego kuracja jest bez porównania gorsza niż choroba. Antychryst piętnuje autentyczne grzechy i dewiacje, ale występując przeciw nim, odwołuje się do rozwiązań opacznych i perwersyjnych, a zamiast Boga podsuwa zewnętrznie przypominającą Go figurę szatana, przed którą ostrzegał Chrystus.

Tradycja moskiewskiej Cerkwi zwłaszcza dla Polaków zawsze była co najmniej dwuznaczna. Podporządkowana państwu od czasów Iwana Groźnego, stała się ideowym rzecznikiem imperialistycznej polityki caratu. Nienawistni religii bolszewicy wypowiedzieli wojnę także Cerkwi. Jej duchowni zostali zamęczeni i uwięzieni, a na ich miejsce powołano przebranych w szaty liturgiczne funkcjonariuszy służb specjalnych. Po upadku komunizmu nadal rządzą oni Cerkwią. Również obecny patriarcha Cyryl I był jak wszyscy wyżsi duchowni w ZSRR agentem KGB.

Okazuje się, że dawni funkcjonariusze tej instytucji zdumiewająco łatwo potrafią odnaleźć się w rosyjskiej tradycji. „Rosja, Ukraina i Białoruś to Święta Ruś. Święta Ruś to ideał miłości, dobra i prawdy. Święta Ruś to piękno, Święta Ruś to siła i my razem z wami stanowimy jedną Świętą Ruś” – ogłosił Cyryl, kiedy Moskwa rozpoczęła krwawą wojnę przeciw Ukrainie. Zgodnie z zasadą, że jeśli Ukraina nie podporządkuje się „ruskiemu mirowi”, to zostanie do tego zmuszona, a ci, którzy tego nie zaakceptują, zostaną wytępieni.

Moskiewska Cerkiew nie jest już taką potęgą jak przed rewolucją. Większość chrześcijan Ukraińców stanowi niezależny od Moskwy Autokefaliczny Kościół Prawosławny Ukrainy. Istnieje jeszcze Ukraiński Kościół Prawosławny Patriarchatu Moskiewskiego, ale coraz bardziej dystansuje się on od Rosji, a liczba jego wiernych ciągle maleje. Od początku agresji Rosji większość z nich opowiadała się za tym, by oderwać się od Moskwy. Secesja Ukrainy, gdzie w Kijowie ochrzczona została Ruś i gdzie znajdują się najważniejsze święte miejsca prawosławia, zasadniczo może zakwestionować rolę moskiewskiego patriarchatu.

To nie koniec jego kłopotów. „Odrzucamy herezję »rosyjskiego świata« [русского міра] i haniebne działania władz rosyjskich – podjęte z przyzwolenia Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego – w celu usprawiedliwienia wszczęcia wojny przeciwko Ukrainie. Wojnę tę umożliwiło podłe i nikczemne nauczanie, niemające żadnego uzasadnienia, głęboko nieortodoksyjne, niechrześcijańskie i wrogie ludzkości, która jest powołana, aby być »odkupioną, oświeconą i obmytą w Imię Pana naszego Jezusa Chrystusa i Ducha Bożego« [z liturgii sakramentu chrztu]” – oto fragment Deklaracji Teologów Prawosławnych Świata skierowanej przeciwko ideologii „ruskiego mira”,podpisanej przez342 uznanych teologów z całego świata.

Religia to fundament każdej kultury. Czy może więc porażka rosyjskiej agresji na Ukrainę, bo z taką czy inną porażką, jeśli nie klęską, mamy do czynienia, skoro najeźdźcy nie zrealizowali swojego celu, jakim był podbój Ukrainy, nie zachwieje nie tylko gospodarczo-militarnym potencjałem Moskwy, ale i jej religijno-kulturowym fundamentem?

4Putin, Stalin, rozliczenie

W 2017 roku niezależne Centrum Analityczne im. Jurija Lewady zwróciło się do reprezentacyjnej grupy 1600 Rosjan o wskazanie „dziesięciu najwybitniejszych ludzi w całej historii, pochodzących z któregokolwiek z państw”. Na pierwszym miejscu (38%) ankietowani wskazali Józefa Stalina, następny był Władimir Putin (34%), a trzeci Aleksander Puszkin. Kolejne pozycje to Włodzimierz Lenin, Piotr Wielki i Jurij Gagarin. Podobne badanie przeprowadzone pięć lat wcześniej – także wygrał Stalin z jeszcze wyższym (42%) odsetkiem głosów.

Jak to możliwe, że w kolejnych badaniach (było ich znacznie więcej) Rosjanie uznają za najwybitniejszą postać nie tylko swojej historii jednego z największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości, którego ofiarą padły dziesiątki milionów ich pobratymców? To miliony zamordowanych i zamęczonych w obozach i więzieniach na jego rozkaz, miliony zagłodzonych, a także całe roczniki mężczyzn, którzy bez sensu ginęli w II wojnie światowej, wyłącznie aby zaspokoić chore ambicje genseka, który zakazywał nawet taktycznego cofania się i prowadził kampanię bez liczenia się ze stratami, co doprowadziło do niebywałego przetrzebienia Armii Czerwonej. Nie ma w Rosji rodziny, która nie ucierpiałaby z powodu Stalina, a jednocześnie ich członkowie wynoszą na piedestał oprawcę swoich przodków. Wychwalały go zresztą również jego bezpośrednie ofiary.

To nie wyłącznie rosyjska perwersja. Również w Chinach największą estymą cieszy się Mao, który w liczbie ofiar wyprzedził Stalina, tak jak i w absurdach gospodarczych, które zamorzyły w Państwie Środka więcej ludzi niż w ZSRR.

A w Polsce? Komunistyczny aparatczyk dwukrotnie wybrany na prezydenta to nie Stalin czy Mao, czy nawet Putin, ale reprezentował partię z obcego nadania odbierającą nam podmiotowość i narzucającą totalitarny system, który wydawał się w całości odrzucony przez Polaków…

Ale wróćmy do prawdziwych zbrodniarzy. Życie w systemie zorganizowanym przez Stalina czy Mao było koszmarem i wyzwalało w ludziach to, co najgorsze. Aby przeżyć, trzeba było iść na kompromisy z moralnością czy zwykłą przyzwoitością, czasami robić świństwa, a generalnie zamykać oczy na zło, które działo się wokoło. Generowało to przyzwolenie na nieprawość, a więc wyzwalało podłe zachowania. Liczba konfidentów i donosów w tamtej epoce była ogromna. W ten sposób ludzie pozbywali się konkurentów i osiągali korzyści – inaczej było trudno, a skoro porządek moralny nie istnieje…

Nie dziwmy się, że ludzie nie chcą o tym pamiętać. Pragniemy wspominać siebie dobrze, móc czuć do siebie szacunek, bez którego normalne życie nie jest możliwe. Ludzka psychika radzi sobie z tym, budując systemy mistyfikacji i zakłamując złe wspomnienia. A ponieważ człowiek jest bytem społecznym, przybierają one kształt wynaturzonej wspólnotowej mitologii. Rosjanie chcą pamiętać bohaterstwo wielkiej wojny ojczyźnianej, które rzeczywiście miało również miejsce, ale zapomnieć o terrorze NKWD strzelającego do zatrzymujących się w ataku i eliminującego każdy niezależny odruch. Pamięć o totalitarnym systemie czyniącym z żołnierzy mięso armatnie w dużej mierze kwestionowałaby ich heroizm, należy więc wyprzeć tę wiedzę, idealizować komunistyczną armię i opiewać jej przywódców-zbrodniarzy.

Wojna jest jedynie skrajnym przykładem tego typu zjawiska. Komunizm był systemem zła, który zatruwał życie ludzi i deprawował ich, zostaje więc w całości zmitologizowany. Konsekwencją braku rozliczenia ze zbrodnią, a choćby podłością, jest pozostawienie na najwyższych stanowiskach ludzi najgorszych, pozbawionych wszelkich skrupułów, a nawet więcej, upowszechnienie się moralności odwróconej, która kultywuje najbardziej drapieżny egoizm i bezwzględne cwaniactwo. Nic dziwnego, że na czele Rosji stanął dawny układ KGB, który kształtuje postawy jej mieszkańców.

Czy możliwy był inny rozwój historii? Należy zgodzić się, że w imperialnej cywilizacji Moskwy byłoby to bardzo trudne. Dodatkowo komunizm nawet w odmiennym środowisku kulturowym zostawia długotrwałe deformacje, co możemy obserwować w naszym kraju. Ale środowiska takie jak Memoriał pokazują, że nawet w Rosji można wybrać inaczej. Rozliczenie z przeszłością jest bolesne, ale oczyszczające. Jego brak rodzi głębokie schorzenie duszy zbiorowej, wywołuje resentyment, który możemy dziś obserwować w stosunku Rosjan do Ukrainy i który przybierać potrafi formę pragnienia eksterminacji zbuntowanego zdaniem Moskwy narodu. Można wątpić, czy rozliczenie komunistycznej przeszłości wystarczyłoby do przezwyciężenia imperialnego ciążenia cywilizacji moskiewskiej. Ale bez niego jest to z pewnością niemożliwe.

5Złowieszczy urok piłkarskiego święta

Rosję na gospodarza Mundialu 2018 wybrano w grudniu 2010 roku. O państwie tym wiadomo było już prawie wszystko. Putin do władzy doszedł po serii zamachów na domy mieszkalne w Bujnaksku, Moskwie i Wołgodońsku, w których zginęło około 300 Rosjan, a o które oskarżeni zostali Czeczeni. Dane wskazują, że była to prowokacja służb specjalnych, które miały wykreować Putina na zbawcę Rosji. Okazała się skuteczna. Nowy prezydent dokonał niezwykle brutalnej pacyfikacji Czeczenii, co kosztowało życie kilkadziesiąt tysięcy jej mieszkańców, a kraj oddano we władanie zależnym od Moskwy bandytom. To zresztą praktyka działania Putina. Podobnie nadzorowane jest, bezpośrednio kontrolowane przez Moskwę, oderwane od Mołdawii, Naddniestrze, a na Kaukazie quasi-państewka Abchazji czy Osetii Południowej.

Gangsterskie metody stanowią regułę w samej Rosji, gdzie mordowani są niepokorni dziennikarze, prawnicy, biznesmeni czy politycy. Wolność słowa została zdławiona, a korupcja wpisana w funkcjonowanie państwa. Sam Putin dorobił się na niej gigantycznego, choć nieoficjalnego majątku. A bandyckie działania eksportowane są na cały świat, gdzie ścigani są i zabijani przeciwnicy reżimu. Niektóre morderstwa, jak Aleksandra Litwinienki, trudno było ukryć, innych, jak Borysa Bieriezowskiego, opinia światowa wolała nie zauważać.

W 2008 roku Rosja zaatakowała Gruzję, co jednak wywołało szok. Agresja na uznane powszechnie państwo wydawała się czymś niemożliwym. Wszystko to nie przeszkodziło doszczętnie skorumpowanej organizacji, jaką jest FIFA, w wyborze Rosji na gospodarza Mundialu. Od tego czasu zdarzyło się jednak coś więcej. Rosja zaatakowała Ukrainę, odebrała jej Krym i prowadzi przeciw niej stałą, militarną agresję.

Zabijaniem Czeczenów, których Moskwa wepchnęła w ramiona fundamentalistów, Zachód się nie przejmował. Gruzja była mała i daleka, co powodowało, że nie była brana pod uwagę. Ukraina to duży kraj. W 1994 roku za rezygnację z broni atomowej otrzymała od Rosji, USA i Wielkiej Brytanii gwarancję suwerenności i integralności swoich granic. Kiedy w 2014 roku Rosjanie zestrzelili nad Ukrainą malezyjski samolot wiozący głównie Holendrów, pojawiły się głosy, aby zbojkotować Mundial. Zagłuszone zostały chórem wołania, aby „nie mieszać polityki do sportu”. Bo zabijanie ludzi to brzydka polityka, którą nie powinniśmy zaprzątać sobie głowy, w przeciwieństwie do pięknego sportu, na którym mordercy robią doskonałe interesy. Naturalnie nie tylko oni.

Kiedy w marcu 2018 roku na terenie Anglii Rosjanie otruli Siergieja Skripala i jego córkę, wydawało się, że cierpliwość Londynu, a w konsekwencji Zachodu się wyczerpie. To był już kolejny zamach Moskwy na mieszkańca Wielkiej Brytanii. Bojkot Mundialu ze strony Zachodu byłby w sumie najtańszą i najbardziej dotkliwą nauczką dla Rosji i można mieć pewność, że przyniósłby efekty. Nie doszło do niego najprawdopodobniej z powodu obaw polityków przed reakcją pozbawionych oczekiwanej zabawy społeczeństw Zachodu.

Trudno znaleźć wymowniejszą miarę degrengolady. Najważniejsza okazuje się bierna rozrywka: wgapianie się w ekrany i fiksacja na punkcie tego, kto komu strzeli gola. Nie chcę zajmować się przy tej okazji zjawiskiem kibicowania, chociaż związane z nim nieadekwatne emocje prowokują do postrzegania go jako działania zastępczego: życie wypierane jest przez substytut, a kwestionowane zbiorowe tożsamości uciekają w zastępcze i trywialne formy. W tym wypadku jednak kontrast między realnym zagrożeniem, jakie niesie Rosja Putina, i groteskową w tym kontekście ekstazą piłkarskiego święta jest czymś szczególnym.

Identyczne namiętności przeżywali kibice olimpiady w Berlinie w 1936 roku. A Hitler w tamtym czasie nie miał za sobą tego, co Putin dziś. Weźmy jednak w nawias skalę zagrożenia i zastanówmy się nad fenomenem zabawy z krwawym bandytą. Sportowe igrzyska odbywają się w trakcie agresji, którą ich gospodarz prowadzi na sąsiednie państwo, a każdego dnia w trakcie piłkarskiego karnawału zabija kolejnych jego obywateli. Nasze uczestnictwo w futbolowych igrzyskach usprawiedliwia go i ułatwia mu zadanie.

Ale kto by się tym przejmował. Chodzi przecież o urok kopanego sportu, a jego wartość wylicza się poprzez liczbę przeżywających te same emocje. Lubiący efekty pisarz powiedział niedawno, że piłka nożna jest ważniejsza od życia. Właśnie.

6Zagubiony ideał emancypacji

Dlaczego światowe ośrodki feministyczne i sekundujące im media nie oburzają się, że Ukrainki z dziećmi opuszczają kraj, a ich mężowie czy partnerzy pozostają, aby walczyć? Czy może być bardziej ostentacyjna demonstracja patriarchalnego modelu? Dlaczego wspomniane środowiska nie domagają się parytetów w tej dziedzinie i nie żądają, aby połowa ojców zajęła się dziećmi, gdy matki pójdą na front? Dlaczego nikt nie sprawdza liczby osób niebinarnych w sztabie armii ukraińskiej? Pytanie to rozszerzyć należałoby na wojsko rosyjskie, ale skoro je i tak potępiamy, a Ukrainie mamy współczuć, a nawet pomagać, to powinniśmy bliżej przyjrzeć się temu, jak jej instytucje traktują prawa człowieka – oczywiście zgodnie z obecną, zachodnią wykładnią. Bo jeśli Ukraina nie przestrzegałaby ich właściwie, to chyba Zachód nie powinien się angażować po jej stronie? Jeśli np. proporcja osób homoseksualnych w moskiewskich siłach zbrojnych jest wyższa niż w ukraińskich, to może należałoby odwrócić sojusze?

Dlaczego nie został potępiony homofobiczny język ukraińskich bojowników? Dlaczego nie dbamy o to, aby zostali oni zaznajomieni z najnowszymi osiągnięciami nauki gender? Dlaczego nikt nie zajmuje się tymi fundamentalnymi sprawami?

Dlaczego nie pojawiła się kijowska Maria Peszek, która ku zachwytowi opinii publicznej nie wykrzykuje z majdanu: „Nie oddam ci, Ukraino, ani jednej kropli krwi! Nie każ mi walczyć, nie każ wybierać”?

Dlaczego nie tłumaczymy Ukraińcom, że postępują głupio, broniąc granic, które należałoby otworzyć? Dlaczego nie wyjaśnimy, że zachowują się irracjonalnie, bo naród to wymyślona wspólnota, a więc umieranie za nią jest absurdem? Dlaczego nie zadbamy o prawa mniejszości na Ukrainie, którymi nikt się obecnie nie zajmuje, np. o prawa mniejszości rosyjskiej? Dlaczego stosujemy odpowiedzialność zbiorową, która powoduje, że ludzie z Ukrainy walczą z ludźmi z Rosji, a wszystkich żołnierzy, którzy przyszli na ich ziemie, traktują jednakowo? Przecież Iwan różni się od Borysa tak jak Taras od Mykoły. Dlaczego tak z jednej, jak i z drugiej strony identyfikowani są oni zbiorczo, a nie indywidualnie? Po co w ogóle strony? Dlaczego nie wskażemy im, że tożsamość regionalna jest równie ważna, jak narodowa?

Dlaczego nie wyperswadujemy Ukraińcom ciągłego odwoływania się do tradycji, a więc przeszłości, co wikła ich w sprawy minione i ogranicza wolność wyboru? Dlaczego nie potępimy narzucania jednostkom żyjącym na Ukrainie tożsamości zbiorowej, która blokuje im indywidualną samorealizację? Dlaczego nie wytłumaczymy im, że lojalność obowiązuje ich głównie wobec siebie samych, a nie abstrakcyjnej wspólnoty?

Dlaczego nie proponujemy Ukraińcom dekonstrukcji wszystkich tradycyjnych i wpisanych w esencjalistyczną narrację pojęć, takich jak ojczyzna, naród, bohaterstwo? Dlaczego nie pomagamy im w ich demistyfikacji i demitologizacji? Dlaczego tolerujemy maczystowski dyskurs takich postaci jak prezydent Zełenski, Witalij Kliczko i inni przywódcy obecnej Ukrainy? Dlaczego zapomnieliśmy o konieczności kulturowej transgresji i nie przekonujemy do niej Ukraińców? Dlaczego żadna profesor filozofii („filozofka”) nie potępi ukraińskiego „tanato-mesjano-faszyzmu”? Dlaczego nie wzywamy Ukraińców do zaprzestania walki, bo przecież życie jest najważniejsze?

Czytelnicy mogą zżymać się, że wobec tragedii pozwalam sobie na szyderstwa. Tyle że realna tragedia, tak jak prawdziwa historia, odsłania groteskowy absurd i katastrofalne konsekwencje dominującej dziś ideologii, która formatuje mentalność elit, przenika kulturę masową i infekuje ludność współczesnego Zachodu. Wobec konfrontacji z egzystencjalnym wyzwaniem milkną zarówno uniwersyteccy ideologowie, jak i wyrobnicy popkultury, którzy wyrafinowane koncepty sprowadzają do ich trywialnego idiotyzmu, co dowodzi, jakie są one również w swoim elitarnym wydaniu. Ideologia emancypacji odsłania się jako infantylny narcyzm, który czyni człowieka bezbronnym wobec potęg zła.

Czy gdybyśmy zamiast broni wyeksportowali na Ukrainę wspomnianą szansonistkę, to wytłumaczyłaby walczącym, że „lepszy żywy obywatel niż martwy bohater”? Czy raczej konfrontacja z realnym kataklizmem nawet w jej móżdżku wyzwoliłaby refleksję, że obywatele egzystują dzięki umarłym bohaterom, a ona sama swoje farmazony wywrzaskiwać może tylko dzięki ich poświęceniu?

7Opór prowokuje terrorystę

Grupa ludzi z zawiązanymi oczami klęczy nad zbiorową, wypełnioną szczątkami ludzkimi mogiłą. Żyją jeszcze, bo ich kat, który z pistoletem w ręce przygotowywał się do egzekucji, sam leży zabity. To ilustracja opublikowana na stronie IranWire, emigracyjnego portalu irańskiego, przez znanego grafika tej narodowości z okazji zabicia przez Amerykanów Kasema Sulejmaniego w 2020 roku. Ten dowódca najważniejszej jednostki w Korpusie Strażników Rewolucji Islamskiej był głównym architektem i wykonawcą terroryzmu na Bliskim Wschodzie.

Demokrata Joe Biden, który po kolejnych wyborach zostanie prezydentem USA, stwierdził wówczas, że wydając zgodę na zabicie Sulejmaniego, Trump „wrzucił laskę dynamitu do beczki prochu”. Jego zdaniem prezydent USA jest „winien Amerykanom wyjaśnienie strategii i planu utrzymania bezpieczeństwa naszych oddziałów i personelu ambasady, naszych ludzi i interesów”. Warto dodać, że jedną z przyczyn uderzenia w Sulejmaniego była organizowana przez niego i nasilająca się kampania terrorystyczna w Iraku, której elementem był atak na ambasadę amerykańską. Kolejne zamachy w nią wymierzone były przez niego przygotowywane.

Inny demokrata, senator Tom Udall, ogłosił, że śmierć Sulejmaniego „może narazić amerykańskie siły oraz obywateli na niebezpieczeństwo”. W ostatnich atakach szefa Al-Kuds w Iraku zginął m.in. Amerykanin. Polska opozycja totalna miała się od kogo uczyć.

Wydarzenia te spowodowały, że z gabinetu figur woskowych na forum publiczne wydostała się znana kiedyś komediantka, Jane Fonda, która m.in. zapytała: „Czy wojna w Wietnamie niczego nas nie nauczyła?”.

Trzeba przyznać jej rację. Ta miłośniczka Vietcongu przybyła do Wietnamu w czasie wojny i nie tylko robiła sobie fotki z żołnierzami walczącymi z jej rodakami. Odwiedziła również więzienie, gdzie przetrzymywani i torturowani byli jeńcy amerykańscy, i nie zauważyła żadnych prób przekazania jej informacji w tej sprawie. To, że ciągle może ona funkcjonować publicznie, świadczy, że nie tylko w III RP nie można się skompromitować.

Przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel na wiadomość o śmierci Sulejmaniego zadeklarował, że „za wszelką cenę trzeba uniknąć dalszej eskalacji” – co zrozumieć można było jako zawoalowaną krytykę Trumpa. To, że terroryści sieją terror, jest przecież wiadome. Eskalacja polega na próbie przeciwstawienia się im. Podobnie wypowiedziała się rzeczniczka rządu niemieckiego.

Symptomatyczny komentarz ogłosił publicysta „GW” Konstanty Gebert. Przytaczam go nieco szerzej, gdyż używana w nim retoryka jest charakterystyczna dla oburzonych tym, że Ameryka przeciwstawia się terrorystom.

„Waszyngton podał, że Sulejmaniego zabito, gdyż był odpowiedzialny za śmierć Amerykanów, i szykował nowe zamachy, w których mogłyby zginąć setki ludzi. Tyle tylko, że Sulejmani zabijał Amerykanów od lat kilkunastu, a USA nie podjęły dotąd prób jego zabicia. Tym samym milcząco uznały, iż taki poziom strat jest do przyjęcia, co z kolei wpływało moderująco na reakcje Iranu wobec strat, które zadawali im Amerykanie”. Autor tłumaczy nam więc, że jeśli terrorysta żyje, to znaczy, że Amerykanie akceptują jego działalność. I dalej: „Co zaś powodowało Trumpem – nie wiadomo; prezydent w ostatnich miesiącach zachowywał się wobec Iranu wręcz powściągliwie, nie reagując na ataki na tankowce czy saudyjską rafinerię, a równocześnie namawiając Teheran do zawarcia z nim kompromisu”. Próba kompromisu oznacza zdaniem Geberta zgodę na terroryzm, a odpowiedź siłą w momencie eskalacji przemocy jest dla niego niezrozumiała. Okazuje się, że można kpić z elementarnej logiki oraz zdrowego rozsądku i nadal funkcjonować jako „uznany publicysta”.

No i wreszcie pointa: „Świat bez Sulejmaniego stał się dużo bardziej niestabilny i niebezpieczny”. Przypominają się wiekopomne kwestie komentatorów z lat 30., którzy pisali, że świat bez Hitlera czy Stalina byłby bardziej niestabilny i niebezpieczny. Ci jednak mieli w zanadrzu mitycznych twardogłowych, którzy mogli podobno zastąpić wspomnianych dyktatorów – tak, tak, oni, jak i inni krwawi tyrani, zawsze prezentowani byli przez doświadczonych dyplomatów i rozsądnych publicystów zachodnich jako ludzie środka.

O Sulejmanim nie sposób tak powiedzieć i nawet najbardziej doświadczeni i rozsądni na to się nie zdobyli. Złe jest po prostu samo przeciwstawienie się bandziorowi, a najgorsi są ci, którzy się tego podejmują. Nic dziwnego, że we Francji czy w Niemczech większość za najpoważniejsze zagrożenie dla pokoju uznawała wówczas Trumpa. Putin? Skądże! Nie należy go tylko prowokować.

8Tuby moskiewskiej propagandy

Moskiewska agresja na Ukrainę przypomniała nam metody propagandy rosyjskiej, które za czasów Putina powtarzają to, do czego przyzwyczaił nas Związek Sowiecki. Ich zasady to: nigdy nie przyznawaj się do winy i zrzucaj ją na ofiarę, a kłam tak bezczelnie, aby wywołać konfuzję u nieprzygotowanego odbiorcy, który nie jest w stanie uwierzyć, aby w sposób tak jaskrawy można było zaprzeczać rzeczywistości. Napaść Rosji na Ukrainę to „uwalnianie jej ludności od nazistowskiej okupacji”. To nie Rosjanie bombardują szkoły, przedszkola czy szpitale, ale robią to sami Ukraińcy. Akty rosyjskiego ludobójstwa to ukraińskie inscenizacje itp.

Dziś, wobec powszechnej wiedzy o agresji Moskwy, jej propaganda okazuje się nieskuteczna. Nie zawsze tak było. Niedawno, i to w Polsce, mieliśmy przykład jej zadziwiającego sukcesu. Działo się tak dlatego, że funkcjonowała wespół z dominującymi mediami oraz ośrodkami opiniotwórczymi, a także rządzącym wówczas obozem politycznym.

Liczba kłamstw w sprawie tragedii smoleńskiej jest niezwykła. Mają one dowodzić winy ofiar: pilotów, prezydenta Kaczyńskiego i jego ekipy oraz Jarosława Kaczyńskiego, który miał jakoby popchnąć brata do samobójczych decyzji. Insynuacje takie ogłaszane były z triumfem przez dominujące media: TVN, „Gazetę Wyborczą” czy „Politykę”. Dowody ich fałszu zostały przemilczane albo rozmywane były kolejnymi rewelacjami, które miały dowodzić tego samego.

Dowiadywaliśmy się o kilkukrotnych próbach podejścia do lądowania, o awanturze, jaką generał Błasik miał zrobić pilotom samolotu, a także o jego obecności w kokpicie i naciskach na załogę. Cytowano nieistniejące wypowiedzi generała, Lecha Kaczyńskiego czy pilotów, którzy mieli się popisywać przed przełożonymi; na wiarę przyjmowane było upojenie alkoholowe uczestników delegacji itp.

Bezpośrednio po katastrofie szef MSZ Radosław Sikorski zatelefonował do Jarosława Kaczyńskiego i stwierdził, że odpowiadają za nią piloci. Tłumaczył się później, że dowiedział się o tym od ludzi na lotnisku. Jakim cudem od razu posiadaliby oni taką pewność i dlaczego doświadczony polityk zdaje się na emocjonalne reakcje przypadkowych świadków – tego nie wyjaśnił.

„Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił” – taki esemes bezpośrednio po katastrofie, zdaniem generała Petelickiego, mieli dostać politycy PO od szefostwa partii. Wprawdzie nie istnieje corpus delicti, jednak nie tylko liderzy rządzącego wówczas ugrupowania, ale i główne media oraz ośrodki opiniotwórcze zachowywały się w sposób zadziwiająco zgodny z ową hipotetyczną instrukcją. A Petelicki zginął w dziwnych okolicznościach, które prokuratura błyskawicznie uznała za samobójstwo, jedno z serii tych, które dotknęły osoby związane ze sprawą.

W lutym 2010 przedstawiciele polskiego rządu zwrócili się do władz rosyjskich z sugestią, aby zorganizować rocznicę Katynia bez prezydenta Kaczyńskiego, który zaanonsował już swoje przybycie. Kreml chętnie propozycję przyjął. Rozpoczęła się akcja rozdzielania obchodów prowadząca do ogłoszenia, że wizyta Lecha Kaczyńskiego ma charakter prywatny. To kulminacja kampanii dezawuowania prezydenta i wypychania go z polityki zagranicznej, którą od wyborów w 2007 podjął Tusk wraz ze swoją ekipą, w czym uczestniczyła większość polskich mediów i ośrodków opiniotwórczych. Próba podważania kompetencji prezydenta, czyli jednej z ważniejszych instytucji państwa polskiego, jest w istocie działaniem przeciw niemu, ale tym Tusk, jego akolici i media III RP się nie przejmowali.

Rosjanie wspierani przez przedstawicieli Tuska uniemożliwiają rutynowe działanie polskich służb, czyli zabezpieczenie lotniska i miejsca przybycia polskiego prezydenta, powołując się na „prywatny” charakter wizyty, co jest dyplomatycznym nonsensem. Po katastrofie więc Tusk, zdając sobie sprawę ze swojej odpowiedzialności, robi wszystko, aby oddać śledztwo Rosjanom i wyciszyć sprawę. Propagandowa aparatura III RP postępuje tak sprawnie, że wszelkie próby dochodzenia prawdy stają się nieskuteczne i obracają przeciw tym, którzy je podejmują. Uniemożliwiona zostaje jakakolwiek debata. Ponad 140 polskich profesorów nauk technicznych, którzy pod przewodnictwem prof. Piotra Witakowskiego przez kilka lat badali katastrofę, tworząc społeczną Konferencję Smoleńską, doszło do wniosku, że jedyną możliwą interpretacją jest zamach, czyli eksplozja zamontowanych wcześniej w kadłubie statku ładunków wybuchowych. Odpowiedzią na ich prace było przemilczanie i ośmieszanie.

Polacy w większości dali się oszukać i wybrali w następnych wyborach osoby, które na zawsze powinny być wyeliminowane z polityki, a niektóre – odpowiedzieć przed sądem. Wydaje się, że dziś wojna na Ukrainie i raport podkomisji smoleńskiej zaczynają zmieniać nasze postawy. Czy konsekwentnie?