Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Armenia - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
2 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Armenia - ebook

Nie tak daleko leży kraj, w którym ludzie od ponad trzech dekad żyją w lockdownie. To Armenia, która z powodu zamkniętych granic z Turcją i Azerbejdżanem, morderczego konfliktu o Górski Karabach, uzależnienia od Rosji, ekstremalnie trudnej sytuacji gospodarczej i postępującego rozkładu państwa jest izolowana na arenie międzynarodowej. Ale ormiańskie zamknięcie ma też silny wymiar mentalny. Między Ormianami a resztą świata istnieje nieprzekraczalna granica inności.

Armenia. Obieg zamknięty to próba przybliżenia skomplikowanej historii tego kraju i zrozumienia tożsamości Ormian. Maciej Falkowski, który przez wiele lat poznawał Armenię od środka, przywiózł ze swych podróży fascynujące opowieści o ormiańskiej przeszłości i teraźniejszości. Opowiada więc o stolicy i prowincji, o polityce i codziennym życiu, o stanowiącym kość niezgody z Azerbejdżanem Górskim Karabachu, ale przynosi też czytelnikom historie ze wschodniej Turcji, z Gruzji, Rosji, Bliskiego Wschodu, dawnych Kresów Wschodnich, Wenecji i wielu innych miejsc, do których los przez wieki rzucał Ormian. Jego książka jest jednak nie tylko opowieścią o Armenii i Ormianach, ale także o tym, jak bardzo historia może definiować współczesność. Tytułowy obieg zamknięty to bowiem również przyczynek do refleksji nad odpowiedzialnością elit za losy zwykłych ludzi, nad tym, jak ideologiczne wizje lub brutalne interesy tych pierwszych często na wiele dekad decydują o życiu tych drugich.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8191-434-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDSŁOWIE

Słowo „lockdown”, niosące ze sobą konkretną, namacalną rzeczywistość, pojawiło się w naszym słowniku stosunkowo niedawno. Wcale nie tak daleko od nas istnieje jednak kraj, w którym ludzie od ponad trzech dekad żyją w takich właśnie okolicznościach. Tym krajem jest Armenia. Armeński lockdown, czyli odnoszący się do współczesnego państwa, a w dużym stopniu również ten ormiański, czyli dotyczący narodu (choć nie zawsze to rozróżnienie jest oczywiste), jest bardzo specyficzny. Zamknięte granice z Turcją i Azerbejdżanem, morderczy konflikt o Górski Karabach, izolacja międzynarodowa i uzależnienie od Rosji są głównymi przyczynami ekstremalnie trudnej sytuacji gospodarczej, nędzy większej części społeczeństwa, masowej migracji, postępującego rozkładu państwa i rządów bogacących się kosztem społeczeństwa oligarchów. Zamknięcie ma jednak jeszcze jeden wymiar – mentalny. W głowach Ormian między nimi a resztą świata istnieje wyraźna, nieprzekraczalna granica, poza którą jest inność.

Byłem w tym kraju wielokrotnie, a przez trzy lata pracy w Ambasadzie RP w Erywaniu zjeździłem go wzdłuż i wszerz, rozmawiając z setkami ludzi – od prostych rolników i drobnych przedsiębiorców do ministrów, generałów i profesorów. Wbrew temu, co czytelnik mógłby wywnioskować ze słów o lockdownie, Ormianie są narodem przyjaznym i życzliwym, mającym poczucie humoru i łatwo nawiązującym kontakty. Umieją żartować, bawić się i czasami zapominają o przytłaczającej historii i rzeczywistości. Są też niezwykle zdolni, choćby w sferze językowej i rękodziele, oraz ponadprzeciętnie pracowici. Cechy te pozwoliły im przetrwać setki lat bez własnego państwa, nieraz w warunkach brutalnych prześladowań, z ludobójstwem 1915 roku na czele. To, że zachowali swoją unikatową, różnorodną kulturę, nie tylko zakrawa na cud. Jest także dowodem niezwykłej wytrzymałości i żywotności tego narodu.

Po głębszym poznaniu Ormian oraz ich niezwykle bogatej kultury i historii przyglądanie się postępującemu od kilkudziesięciu lat upadkowi Armenii jest wyjątkowo bolesne. Mało jest państw i narodów, których współczesność jest aż w tak wielkim i w tak destrukcyjnym stopniu zdominowana przez historię. Choć każdemu, kto zna Armenię, trudno to sobie wyobrazić, nie musiałoby tak być, biorąc pod uwagę ormiański pragmatyzm i wielowiekowe doświadczenie w dostosowywaniu się do zmieniającej się rzeczywistości. To wybór ormiańskich elit, które wolały narodowe mity niż rozwój kraju i dobrobyt społeczeństwa.

Wyżyna Armeńska, mityczna Wielka Armenia, po której na kartach tej książki wędruję razem z czytelnikiem, jest krainą niezwykle różnorodną i piękną. Nie znajdziemy tam, co prawda, morza, lecz już sam widok sięgającego chmur Araratu wystarcza, aby się nią zachwycić. Wąwozy, górskie jeziora, ośnieżone szczyty, bajecznie kolorowe skały, wszędobylskie kamienie i żyzne równiny. Kwitnące morele, morwy i granaty. Lasy i wysokogórskie łąki przypominające stepy, latem palone słońcem, zimą zasypane śniegiem. Wykute w skałach klasztory i kamienne kościoły z wulkanicznego tufu. Oraz Erywań, stworzony przez Ormian niemal od zera. Nie znam osób, które nie zachwycałyby się armeńskimi krajobrazami i zabytkami.

Pod względem społecznym trudno jednak w Armenii o różnorodność. Wszędzie ci sami ludzie. Tej samej narodowości, tej samej religii, tych samych zwyczajów, podobnej mentalności. Próżno szukać odmiany. Mimo to nie jest łatwo zrozumieć armeńską rzeczywistość, a jeszcze trudniej – wielowątkową ormiańską tożsamość. Trzeba przekopać się przez trzy tysiące lat historii i przejechać, choćby wirtualnie, drogę od Kalkuty do Kalifornii, a po drodze zajrzeć do Isfahanu, Baku, Tbilisi i Stambułu. Jerozolimy, Bejrutu, Aleppo i Kairu. Marsylii, Sofii i Wenecji. Lwowa, Kamieńca Podolskiego i Zamościa. Moskwy, Rostowa nad Donem i Nowosybirska. Wanu, Karsu i Erzurumu.

Książka nigdy by nie powstała, gdyby nie moi ormiańscy przyjaciele. Niektórzy zapewne odnajdą się na jej łamach, choć większość pod zmienionymi imionami i nazwiskami. Dziękuję Dinie i Siergiejowi, Hasmik i jej całej rodzinie, Lilit, Arus, Wiktorii, Armenowi, Hrypsime, Armine, Arsenowi, panu Henrykowi i pani Ruzannie, Marinie, Artaszowi, Rubenowi, księdzu Petrosowi oraz wszystkim innym towarzyszom mojej ormiańskiej przygody, zarówno tym prostym, jak i wykształconym, dzięki którym uczyłem się Armenii. Dziękuję Wam za wszystkie spotkania i rozmowy, i przepraszam, jeśli nieraz piszę o Waszym kraju gorzko. Robię to jednak z życzliwości i wielkiej sympatii, która towarzyszy mi od pierwszych spotkań z Ormianami. Życzę Wam wytrwałości i trzymam kciuki za Wasz kraj.

W sposób szczególny chciałbym także podziękować pracownikom Ambasady RP w Erywaniu, z którymi dane mi było pracować w latach 2010–2013, z ambasadorem Zdzisławem Raczyńskim na czele – człowiekiem, z którego strony mnie i moją rodzinę spotykały zawsze życzliwość i profesjonalizm. To były dobre lata i kawał dobrej roboty, którą razem wykonaliśmy.

Na koniec chciałbym też podziękować mojej Żonie i Córkom, które przeżyły razem ze mną ormiańską przygodę, dzieląc ze mną radości i smutki, a potem wspomnienia.NIEZAPOMINAJKA

Łódź wypełniona turystami z zachodniego świata dość szybko zbliżała się do wyspy dobrze widocznej na tle turkusowego jeziora. Z oddali bez trudu można było odróżnić kontury świątyni, mimo że kolorystycznie zlewała się z porastającymi wyspę pożółkłymi trawami i wpisywała, jak większość ormiańskich świątyń, w otaczającą ją przyrodę. Nie świątynia przykuwała jednak uwagę, lecz powiewająca na wietrze gigantyczna turecka flaga. Kłuła w oczy nie tylko Ormian odwiedzających to miejsce, lecz także zamieszkujących okolicę Kurdów. Był rok 2005. Mimo okresu względnego spokoju w tureckim Kurdystanie wszędzie pełno było uzbrojonych po zęby tureckich żołnierzy. Turyści, którzy licznie odwiedzali wtedy region, mieli u nich taryfę ulgową. Miejscowi Kurdowie już niekoniecznie. Przy każdej okazji łamanym angielskim psioczyli na Turków, okazywali natomiast pozytywny stosunek do tego, co ormiańskie. A przynajmniej nie próbowali na siłę ukrywać, że ruiny jakiegoś kościoła czy klasztoru nie mają z Ormianami nic wspólnego. Kilkanaście lat później podróżowanie po południowo-wschodniej Turcji nie było już takie proste. Już nie tylko Kurdowie byli na cenzurowanym. Każdy obcy kręcący się po regionie stawał się potencjalnym podejrzanym, a samowola tureckich wojskowych i służb specjalnych, żyjących na dodatek w ciągłym strachu przed atakami bojówek Partii Pracujących Kurdystanu, powodowała, że historie o brutalnych zatrzymaniach i kilkugodzinnych przesłuchaniach były coraz częstsze.

Piętnaście lat temu popularność Ahtamaru wśród turystów wiązała się nie tylko z ogólnoświatowym szałem na podróżowanie i względnym spokojem na wewnętrznym froncie kurdyjskim w Turcji. Zbudowana w X wieku, w czasach ormiańskiego Królestwa Waspurakanu, i opiewana w poemacie Howhannesa Tumaniana świątynia stała się sławna, ponieważ tureckie władze zdecydowały się na jej gruntowną renowację. Był to pierwszy w historii kemalistowskiej Turcji przypadek odnowienia budowli bezpośrednio związanej z ormiańskim dziedzictwem kulturowym. To, że w ogóle przetrwała przez prawie sto lat (w 1915 roku mnisi zostali wygnani, a klasztor zamknięty) w stanie umożliwiającym odbudowę, zawdzięcza kurdyjskiemu pisarzowi Yaşarowi Kemalowi, po którego interwencji w 1951 roku wojsko zaprzestało rozbiórki. Nie bez znaczenia było też pewnie położenie klasztoru na środku jeziora, studzące entuzjazm miejscowej ludności wobec pozyskiwania materiałów budowlanych.

O Ahtamarze stało się głośno nie tylko ze względu na nagłośnioną przez turecki rząd i media renowację, która pochłonęła prawie półtora miliona dolarów. Pracom i przygotowaniom do ceremonii otwarcia towarzyszyła zażarta dyskusja w Armenii i diasporze na temat oceny działań strony tureckiej oraz tego, kto ze strony ormiańskiej powinien wziąć udział w uroczystości. O ile w ogóle powinien. Najpierw awantura koncentrowała się na braku zgody tureckich konserwatorów na umieszczenie krzyża na kopule kościoła (ostatecznie został zamontowany). Najwięcej emocji budziło jednak nadanie świątyni statusu muzeum, Ormianie liczyli bowiem, że Turcy przekażą ją konstantynopolitańskiemu patriarchatowi Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego. Mimo tych zawirowań w dniu otwarcia kościoła po raz pierwszy od dziewięćdziesięciu pięciu lat odprawiona została msza, w której wzięło udział dwa tysiące osób, a wydarzenie szeroko relacjonowały armeńskie media. Entuzjazm ostrożnych zwolenników pojednania z Turkami został ostudzony przez brak zgody władz tureckich na regularne nabożeństwa – początkowo mówiono o jednym rocznie, skończyło się na jednym na kilka lat. Jeszcze zimniejszym prysznicem była konfiskata w 2016 roku przez państwo tureckie jednej z największych ormiańskich świątyń na Bliskim Wschodzie – kościoła Świętego Kirakosa (Cyriaka) w Diyarbakırze. Jego otwarcie w 2011 roku po kilkuletniej renowacji i przekazanie wspólnocie ormiańskiej przedstawiano jako przykład zmiany polityki Turcji wobec ormiańskiego dziedzictwa kulturowego. Choć Ormian bezpośrednio to nie dotyczyło, kropkę nad „i” postawiło przekształcenie stambulskiej Hagii Sophii w meczet w 2020 roku.

– Byłeś na Ahtamarze? Ale ci zazdroszczę. Ja co najwyżej mogę sobie wypić koniak Ahtamar albo zapalić papierosy Ahtamar. – Z łezką w oku, choć nie do końca zgodnie z prawdą, wzdychali ormiańscy znajomi. Mimo zamkniętej granicy i braku stosunków dyplomatycznych między Turcją a Armenią, co skutkuje niemożnością otrzymania opieki dyplomatycznej, mogliby wybrać się w podróż do wschodniej Turcji. Zniechęcały ich konieczność nadkładania drogi podczas objazdu przez Gruzję, drożyzna, bariera językowa oraz autentyczna obawa o bezpieczeństwo, podsycana (równie autentycznymi) opowieściami o nieprzyjemnościach, jakich doznawali Ormianie odwiedzający wschodnią Anatolię. Ormianie do Turcji lub raczej przez Turcję oczywiście jeżdżą. Najczęściej tranzytem, w drodze do albo z Europy. Większość omija jednak szerokim łukiem zachodnią Armenię, obejmującą z grubsza sześć położonych w dzisiejszej wschodniej Turcji wilajatów (prowincji) dawnego imperium osmańskiego. To zrozumiałe. Z praktycznego punktu widzenia nie ma czego szukać w tej najbiedniejszej, okresami niespokojnej części Turcji. Dla tych, którzy mimo to decydują się na wyjazd, podróż ma charakter pielgrzymki. Zarówno ze względów patriotycznych, jak i osobistych. Wielu Ormian ma przodków wywodzących się z zachodniej Armenii i choć z reguły nie wie o niej niczego konkretnego, przekazuje kolejnym pokoleniom nazwy ojczystych miejscowości wraz z głębokim przekonaniem, że w bliżej nieokreślonej przyszłości znów będą ormiańskie.

Otwarta wrogość albo skrajny merkantylizm, połączony z zupełną obojętnością. Te dwie postawy Turków wobec Ormian wymieniał swoim charakterystycznym, zawsze zachrypniętym głosem dyrektor erywańskiego Instytutu Kaukazu Aleksander Iskandarian, któremu kilka lat temu udało się zjeździć wzdłuż i wszerz wschodnią Turcję. Zadanie ułatwiły mu podstawowa znajomość tureckiego oraz lata praktyki w prowadzeniu badań socjologicznych w terenie. W przeciwieństwie do wielu gabinetowych analityków, uważających, że świat najlepiej poznaje się na konferencjach i w gronie kolegów po fachu, zawsze wolał rozmowy z ludźmi z różnych środowisk podczas samodzielnych podróży studyjnych.

„Tak, tak, kościół jest tam. Ormiański, francuski, jaki chcesz, mój drogi, tylko pomidory ode mnie kup” – takie postawy dominowały, według Iskandariana, w południowej części regionu. Im dalej na zachód, tym mniejsza wiedza o Ormianach i świadomość, że w ogóle jest z nimi jakiś problem. Inaczej było w północnej części wschodniej Turcji. Tam można było się natknąć na nieskrywaną niechęć, a czasami wręcz wrogość wobec Ormian. Nie bardzo mu wierzyłem, po odwiedzeniu okolic Erzurumu i Karsu musiałem jednak przyznać rację. Jakiekolwiek ślady ponad dwóch tysięcy lat ormiańskiej obecności na tych terenach można odnaleźć jedynie z wielkim trudem. Albo samoczynnie popadły w ruinę, albo planowo je zniszczono. Najwięcej szczęścia miały niektóre kościoły przemianowane na meczety. Tam, gdzie coś ocalało, nie ma nawet wzmianki o jakichkolwiek związkach tego miejsca z Ormianami. Na słowa „Armenia”, „Ormianie” ludzie reagują z podejrzliwością. W hotelu w Erzurumie, dawnym ormiańskim Karinie, zapytano mnie wprost, czy nie jestem z Armenii, ostrzegając, że w takim wypadku nie zostałbym zakwaterowany. Najgorzej jest tuż przy granicy, na przykład w ruinach dawnej ormiańskiej stolicy – miasta Ani, gdzie coś nieprzyjemnego, choć trudnego do zdefiniowania, wisi w powietrzu. Okoliczni chłopi kręcą się przed bramą, oferując różne starocie. Kolega miał kiedyś poważne nieprzyjemności, gdy skusił się na starą monetę. Natychmiast przyjechała policja, a on na kilka godzin wylądował na komisariacie za rzekomo nielegalny zakup antyku.

Musz, Wan, Bitlis, Sebastia, Kars, Malatia, Ahtamar, Marasz, Zejtun, Charberd, Ani, Karin, Surmalu, Diyarbakır, Dersim. Żadnej z tych nazw nie znajdziemy na mapie współczesnej Armenii. Niektórych nie znajdziemy również na mapie Turcji. Ale obok żadnej z nich Ormianin nie przejdzie obojętnie. Zna je, funkcjonują w zbiorowej świadomości, choć zapewne ani nie potrafiłby pokazać ich na mapie, ani nawet powiedzieć, z czym mu się konkretnie kojarzą. Poza jednym wyjątkiem, który zawiera w sobie wszystkie ormiańskie symbole jednocześnie i który tak jednoznacznie kojarzy się z Armenią, że niemal wszyscy obcokrajowcy myślą, że leży na jej terytorium.

Kiedy wody potopu zaczęły opadać, pierwszą górą, która się wyłoniła, był Ararat. To na nim osiadła arka. Gdy Noe wyszedł na suchy ląd, zasadził pod Araratem winną latorośl, dając początek uprawie tej rośliny na Równinie Ararackiej.

Gdy dasz kilkuletniemu dziecku kredki i poprosisz, żeby coś namalowało, będzie to słoneczko, kwiatek albo domek. Ormiańskie dziecko namaluje Ararat.

Oglądając kiedyś nowe mieszkanie moich erywańskich przyjaciół, spytałem o jego usytuowanie względem kierunków świata. Uzyskałem wtedy taką odpowiedź: „Nie wiem, ale Ararat jest tam!”.

Ludzie w Armenii mówią, że gdy na Sisie (niższym wierzchołku Araratu) stopnieje cały śnieg, to znak, że dojrzały arbuzy i melony.

Po tym jak władze Armeńskiej SRR zatwierdziły oficjalne godło republiki, na którym znalazł się Ararat, podobno Turcja zaprotestowała, twierdząc, że to niedopuszczalne, ponieważ góra nie znajduje się na terytorium Armenii. Armeńskie władze miały w odpowiedzi zapytać, dlaczego na fladze Turcji znajduje się księżyc, skoro nie należy on do tego państwa.

Architekt Aleksander Tamanian, projektując współczesny Erywań, zorientował całe miasto na Ararat. Starał się zaprojektować układ ulic i budynków w taki sposób, aby góra była widoczna z jak największej liczby miejsc. Do dziś ceny mieszkań, z których okien rozpościera się widok na Ararat, są wyższe.

Gdy przejdziesz kontrolę graniczną i wjedziesz na terytorium Armenii, spójrz do paszportu. Na pieczątce zobaczysz Ararat.

Jeśli przyjedziesz kiedyś do Erywania, gwarantuję ci, że każdego ranka będziesz sprawdzał przez okno, czy widać dzisiaj Ararat. A gdy będziesz miał pecha, jak car Mikołaj I w 1837 roku, i zachmurzone przez kilka dni niebo nie pozwoli ci go zobaczyć, będziesz bardzo rozczarowany.

Jest męskie imię Ararat. I koniak Ararat. Jest miasto Ararat. I klub piłkarski Ararat. Jest miasteczko Masis (tak nazywa się wyższy wierzchołek Araratu), a kiedyś w odległej Cylicji istniało założone przez Ormian miasto Sis. Trudno powiedzieć, czy Ararat zawsze miał dla Ormian aż tak duże znaczenie. Magia i majestat tej wyjątkowej góry sugerują, że tak. Z całą pewnością jednak symboliczne znaczenie Araratu nie byłoby tak ogromne, gdyby wskutek zawirowań historycznych Ormianie nie stracili go na początku XX wieku.

Jeśli zajrzymy do jakiegokolwiek ormiańskiego atlasu (a warto, bo kartografia w Armenii stoi na wysokim poziomie) i będziemy w stanie odczytać ormiański alfabet, przekonamy się, że litera „H”, od której zaczyna się słowo „Hajastan” (po ormiańsku Armenia), znajduje się prawie w środkowej Turcji, „N” zaś trochę na wschód od Górskiego Karabachu. Mniej więcej pośrodku napisu leży Ararat. To w rozumieniu Ormian jest Armenia. Choć politycznie się mylą, z punktu widzenia geografii mają w pewnym sensie rację. Oznaczane przez nich terytorium z grubsza odpowiada Wyżynie Armeńskiej. Państwo armeńskie na całym obszarze istniało w historii tylko raz i to ponad dwa tysiące lat temu. Każdy ormiański uczeń zna jednak mapę Wielkiej Armenii rządzonej przez króla Tigranesa Wielkiego i rozciągającej się od Morza Śródziemnego do Kaspijskiego. To ona wciąż pozostaje dla Ormian punktem odniesienia. Nie dziwmy się więc, gdy dowiemy się, że Republika Armenii nie zawsze jest dla nich tożsama z Armenią.

Zachodnia Armenia to dla Ormian utracona ojczyzna. W głębi duszy wiedzą, że bezpowrotnie, choć otwarcie i buńczucznie zapowiadają jej odzyskanie od tureckich „koczowników”, którzy powinni odejść tam, skąd przyszli – na stepy Eurazji. Gdy Europejczyk przemierza Wyżynę Armeńską, szczególnie jej północną część (prowincja Szirak w Armenii czy okolice Erzurumu i Karsu w Turcji), trudno mu zrozumieć ormiańskie uczucia. Europejskiemu oku, podświadomie szukającemu drzew i ściany lasu na horyzoncie, trudno poczuć się u siebie wśród pięknych, ale surowych krajobrazów, usianych kamieniami, pełnych węży i skorpionów, smaganych wiatrem płaskowyżów. Jeszcze trudniej, gdy uświadomi sobie, że co kilkadziesiąt lub kilkaset lat to, co człowiek w pocie czoła tam stworzy, obracane jest w kupę kamieni przez niszczycielskie trzęsienia ziemi, jak choćby te z epicentrum w Wanie (2011), Spitaku (1988) czy Garni (1679). Dla Ormian to jednak ziemia święta.

Jak to się stało, że Ormianie stracili zachodnią Armenię wraz z Araratem? Nie tylko odpowiedź jest skomplikowana. Samo pytanie nie jest do końca właściwie postawione. Ostatnie państwo armeńskie, obejmujące część zachodniej Armenii, upadło w XI wieku. Było to Królestwo Bagratydów ze stolicą w Ani. Przez następne stulecia, ujmując rzecz w ogromnym uproszczeniu, Wyżyna Armeńska była areną konfliktów między sąsiednimi państwami, z których decydującym dla dalszych losów Ormian był ten między osmańską Turcją a Persją. W jego wyniku w XVII wieku wschodnia część Wyżyny przypadła szachowi, zachodnia – sułtanowi. Podział ten, odpowiadający podziałowi na wschodnią i zachodnią Armenię, zaważył na dalszych losach Ormian, a nawet odcisnął ślad na języku ormiańskim, który ma dziś wschodni i zachodni dialekt. Tym pierwszym mówi się w Armenii, tym drugim – w diasporze. Wiek XIX przyniósł podbój wschodniej Armenii przez Imperium Rosyjskie wraz z wchodzącym wtedy w skład Armenii Araratem. W efekcie zwycięskiej dla Rosji wojny z Turcją z lat 1877–1878 w granicach rosyjskich znalazła się także niewielka część zachodniej Armenii (obwód karski).

Realna szansa na odtworzenie armeńskiej państwowości pojawiła się po zakończeniu pierwszej wojny światowej. W 1918 roku we wschodniej Armenii, na gruzach carskiej Rosji, na krótko powstała niepodległa Demokratyczna Republika Armenii, która z większym lub mniejszym natężeniem prowadziła wojny ze wszystkimi sąsiadami z wyjątkiem Persji. Początkowo siły armeńskie kontrolowały nie tylko wschodnią Armenię, lecz także dużą część zachodniej. Co więcej, Ormianie liczyli na wprowadzenie w życie postanowień hańbiącego dla Turcji traktatu pokojowego, narzuconego sułtanowi przez państwa ententy (Turcja brała udział w wojnie po stronie państw centralnych), podpisanego w Sèvres w sierpniu 1920 roku. Na jego mocy do Armenii miała należeć ogromna część wschodniej Turcji, od granicy z Persją aż do Morza Czarnego, z takimi miastami jak Wan, Erzurum, Trabzon i Rize. Niestety dalszy bieg wypadków nie był dla Ormian łaskawy. Rewolucyjny rząd Kemala Atatürka nie uznał postanowień traktatu i wbrew sułtanowi rozpoczął wojnę o niepodległość, której częścią była wojna z Armenią. Siłom armeńskim udało się, co prawda, powstrzymać Turków, stracili jednak nie tylko Kars i Ararat, lecz także, potem odzyskany, Aleksandropol (dzisiejsze Giumri, a w czasach sowieckich – Leninakan). Delegaci armeńskiego rządu zdążyli jeszcze podpisać pokój z Turcją, ale nie miało to już żadnego znaczenia. Kilka dni wcześniej do Erywania wkroczyły oddziały Armii Czerwonej, kładąc kres niepodległej, a dając początek sowieckiej Armenii.

Co było dalej? Dalej Armenia dwu-, a nawet trzykrotnie stała się ofiarą flirtu Lenina i Atatürka, który z perspektywy kolejnych lat (w 1952 roku Turcja stała się członkiem NATO, a Amerykanie rozlokowali tam swoje bazy) musiał wydawać się niedorzeczny. Sowieci widzieli jednak wówczas w antyimperialistycznych i rewolucyjnych kemalistach sojuszników, a nawet apostołów bolszewizmu na Bliskim Wschodzie. Poza dostawami broni i pożyczkami rząd Atatürka dostał też od Rosji sowieckiej w prezencie terytoria, które carat zawojował w 1878 roku (obwody karski i batumski). Ba! Aby zapewnić Turcji granicę z przyłączonym do Azerbejdżańskiej SRR Nachiczewanem, Sowieci oddali jej również tak zwany powiat surmaliński wraz z masywem Araratu, mimo że przed podbojem rosyjskim należał on do Persji. Przebieg granicy, pokrywający się w stu procentach z obecnym, został zatwierdzony najpierw traktatem moskiewskim, następnie zaś karskim (oba z 1921 roku). Ten drugi, na który Ormianie patrzą niemal jak Polacy na rozbiory, podpisali również przedstawiciele sowieckich republik – armeńskiej, gruzińskiej i azerbejdżańskiej. Gwoździem do trumny dla Ormian były niekorzystne dla nich decyzje bolszewików dotyczące granic na Kaukazie – poza Armenią znalazły się zamieszkane w większości lub znacznej części przez ludność ormiańską Karabach, Nachiczewan i Dżawachetia.

Podobno już po podpisaniu traktatu karskiego Sowieci dwukrotnie, na prośbę armeńskich towarzyszy, próbowali skłonić Turków, aby oddali Armeńskiej SRR przynajmniej ruiny Ani. Bezskutecznie. Z kolei w latach czterdziestych, już po zakończeniu drugiej wojny światowej, Stalin planował inwazję na Turcję, czego efektem miało być między innymi powiększenie terytorium sowieckiej Armenii. Obawa przed konfliktem z posiadającymi już wówczas broń jądrową Stanami Zjednoczonymi zniweczyła jednak te plany. Ormianie musieli zadowolić się tym, co mieli.

Od tamtej zawieruchy minęło sto lat. We wschodniej Turcji prawie nie ma śladów po Ormianach, a jakiekolwiek zmiany terytorialne w tej części świata w przewidywalnej przyszłości są ułudą dla każdego starającego się myśleć racjonalnie. Ale nie dla Ormian. Dla nich nie tylko istnienie zachodniej Armenii jest czymś oczywistym, lecz także jej powrót do macierzy, niezależnie od tego, czy stanie się to za sto, czy tysiąc lat.

„Co ty wygadujesz? Przecież to zachodnia Armenia!” – skarcił mnie kiedyś pewien staruszek, gdy chcąc zagaić rozmowę podczas zwiedzania klasztoru Chor Wirap, wskazałem ręką w stronę widocznych na tle ośnieżonego Araratu granicznych wież strażniczych i zapytałem, czy tam już jest Turcja. Wtedy myślałem, że to z pewnością jakiś ekstrawagancki nacjonalista. Rozmowy z Ormianami szybko uświadomiły mi, że byłem w błędzie. Przekonanie o prawie Armenii do wschodniej Turcji i konieczności jej zwrócenia jest tak silne i oczywiste, że prawie bezdyskusyjne. Nie oznacza to jednak, że Ormianie żyją nim na co dzień.

Od strony ulicy Kijowskiej, obok Hali Sportowej im. Karena Demircziana, na wznoszące się nad głębokim wąwozem rzeki Hrazdan Wzgórze Jaskółek (Cicernakaberd) płynie nieprzerwane morze ludzi. Niosą goździki, czasami inne kwiaty. Złożą je przy wiecznym ogniu. Tłum ruszył z całego miasta około południa. Wcześniej, w mieszczącym się na wzgórzu Mauzoleum Ludobójstwa Ormian, jak co roku 24 kwietnia (rocznica aresztowania ormiańskiej elity Stambułu) odbywały się oficjalne uroczystości z udziałem najwyższych urzędników państwowych i kościelnych, akredytowanych w Erywaniu dyplomatów i zagranicznych gości. Były przemowy, modlitwy, składanie wieńców i przejmujące pieśni Komitasa – wybitnego ormiańskiego mnicha-kompozytora, który dzięki interwencji amerykańskiego ambasadora w Turcji ocalał z rzezi. Popadł jednak w ciężką depresję, z której nie wyszedł aż do swojej śmierci na wygnaniu we Francji w 1935 roku. Jak co roku o tej porze lał ulewny deszcz. Erywańczycy twierdzili, że to niebo płacze razem z nimi.

Tym razem nastrój był wyjątkowo podniosły. Setna rocznica najtragiczniejszego epizodu w nieprostych dziejach Ormian zobowiązywała. Tego samego dnia w katedrze eczmiadzyńskiej odbyła się zbiorowa kanonizacja wszystkich ofiar ludobójstwa. Trudno ocenić, czy zwykłych mieszkańców Erywania chcących oddać hołd pomordowanym było tego dnia więcej niż zwykle. Z pewnością częściej mówiono o tym w mediach, o ludobójstwie przypominały rozwieszone w całym mieście okolicznościowe banery. A także opracowany specjalnie na stulecie ludobójstwa nowy symbol, włączony do bogatego katalogu ormiańskiej symboliki – fioletowa niezapominajka, którą ludzie nosili w klapach i naklejali na samochody.

Czemu niezapominajka? Czyżby pamięci o tak wielkiej tragedii groziło zapomnienie? Każdemu, kto choć raz był w Armenii lub miał do czynienia z Ormianami, wydaje się to niemożliwe. Obcokrajowiec, który pojawia się w Armenii, tak wiele razy słyszy o tych wydarzeniach, że często ma dość. Wyjeżdża stamtąd z poczuciem ulgi. Odtąd postrzega jednak ten kraj i naród przez pryzmat ludobójstwa. Wydaje mu się, że Ormianie ani na minutę nie zapominają o rzezi i stracie zachodniej Armenii, a trauma po tym wydarzeniu paraliżuje cały naród. Utwierdza się w tym przekonaniu, gdy zaczyna śledzić armeńskie media. Niemal codziennie pojawiają się tam informacje o ludobójstwie – a to jakiś polityk odwiedził Cicernakaberd i zasadził pamiątkowe drzewo, a to rada jakiegoś amerykańskiego miasta albo stanu w Australii przyjęła uchwałę o uznaniu ludobójstwa, a to zmarła jakaś staruszka, która urodziła się jeszcze przed 1915 rokiem. Nie zawsze jednak tak było. I nie do końca jest teraz, choć powierzchownemu obserwatorowi ormiańskiego życia może tak właśnie się wydawać.

„Kiedy poszedłem do szkoły i po raz pierwszy o tym usłyszałem, w ogóle nie wiedziałem, o co chodzi – wspomina ormiański iranista i politolog Sewak Saruchanian, który jeszcze kilka lat temu pracował w sponsorowanej przez Gazprom i niekryjącej swojej prorosyjskiej orientacji Fundacji Norawank. – W domu w ogóle się o tym nie mówiło. Dopiero na lekcjach historii i języka ormiańskiego dowiedziałem się o jakichś rzeziach mających miejsce w imperium osmańskim. Bardzo mnie to dotknęło, ale ze względu na brak rodzinnego przekazu nigdy nie miałem osobistego, emocjonalnego stosunku do ludobójstwa”.

Wspomnienia pochodzącego ze Sjuniku Saruchaniana, który ani nie doświadczył ludobójstwa, ani masowego napływu uchodźców ormiańskich z Turcji po 1915 roku, korespondują z dominującym w Armeńskiej SRR do 1965 roku stosunkiem do ludobójstwa. Mówił o tym wielokrotnie najwybitniejszy polski armenista profesor Andrzej Pisowicz, któremu dane było przebywać w tamtym czasie w Armenii. Pamiętam jego opowieści o Cicernakaberdzie jako popularnym miejscu beztroskich pikników mieszkańców Erywania, którzy nie przypuszczali, że za kilka lat to urokliwe wzgórze stanie się miejscem kultywowania pamięci o ludobójstwie. Ormianie z Armenii, pamiętając oczywiście o ludobójstwie i – w wielu wypadkach – znając tę tragedię z rodzinnych opowieści, woleli uwypuklać dziesiątki innych symboli i wydarzeń, których nazbierało się trochę w ich bogatej historii. Przede wszystkim jednak skupiali się na budowie własnego kraju – choć będącego częścią totalitarnego ZSRR i stanowiącego jedynie mizerną część mitycznej Wielkiej Armenii, ale własnego. Ormiańskiego. Pierwszego od kilkuset lat. Kraju, z którym powszechnie się identyfikowano i w którego budowę wkładano serce i duszę. Aby się o tym przekonać, wystarczy spacer po Erywaniu – mieście, w którego stworzenie _de facto_ od zera sowieccy Ormianie włożyli całą swoją energię, której – sądząc po rozmachu miasta – musieli mieć niemało. Chęć do życia z pewnością dominowała wówczas nad żałobą i traumą.

Pamięć historyczną zawsze kreują elity, bo ta ludzka, rodzinna jest zawodna, ulotna i zmienna. Różni się też często od oficjalnej narracji. Choć w polskich powstaniach narodowych XIX wieku brała tak naprawdę udział garstka społeczeństwa, Polacy powszechnie się z nimi identyfikują, bo taki przekaz dostają w szkole, filmach, książkach. Ile osób roznosiło bibułę w PRL i aktywnie walczyło z komuną? W skali społeczeństwa niewiele. Większość ludzi, szczególnie młodych, jest dziś jednak przekonana o masowym, czynnym oporze wobec komunizmu. Pamięć o powstaniu warszawskim była rozpowszechniona w stolicy, ale już nie w całym kraju. Jeszcze mniej wiedziano o żołnierzach wyklętych. Kilkanaście lat temu takie pojęcie przecież w ogóle nie istniało! Dopiero w XXI wieku powstanie i żołnierze wyklęci weszli, a właściwie zostali wprowadzeni, do kanonów narodowych. Chociaż skala ludobójstwa była ogromna i odcisnęła na losach Ormian niezaprzeczalnie silne piętno, powszechną i przesiąkniętą traumą narrację o rzezi 1915 roku stworzyły i narzuciły mieszkańcom sowieckiej Armenii dopiero miejscowe elity w drugiej połowie XX wieku (w diasporze już wcześniej kwestia ludobójstwa była najistotniejszym elementem tożsamości). Po odzyskaniu niepodległości została ona jeszcze bardziej wzmocniona, a jednym z celów polityki zagranicznej Armenii stało się doprowadzenie do uznania ludobójstwa przez cały świat, w tym samą Turcję. Temat ten jest też stale obecny w armeńskiej polityce i mediach. Trzeba o tym pamiętać, irytując się ciągłym podnoszeniem go przez Ormian, na co dzień karmionych genocydalną tematyką.

Choć nie zrozumie tego ktoś, kto jedynie pobieżnie poznał Armenię, niezapominajka na setną rocznicę ludobójstwa była potrzebna. Mimo ciągłej obecności tego tematu w życiu publicznym i faktycznym zadręczaniu nim obcokrajowców, na co dzień bowiem mieszkańcy Armenii mają dość innych, bardziej przyziemnych, a jednocześnie znacznie ważniejszych problemów. Nie w głowie im ludobójstwo, Wielka Armenia ani inne wydarzenia sprzed setek lat. Tak jak wszędzie indziej głowy zaprzątają im przede wszystkim sprawy rodzinne i bieżące wydarzenia w ich kraju. Kto pomieszka z nimi dłużej, zapomni o ludobójstwie.

– Może umówimy się jutro na spacer? Pogoda ładna, dzieci mogłyby pobiegać na świeżym powietrzu.

– Świetny pomysł. To gdzie? Koło Genocydu?

– Dawaj! Spotkajmy się na parkingu.

– Super! W takim razie do jutra! Aha, nie zapomnijcie wrotek. Nasza Nane zawsze lubi tam pojeździć.

– OK. A potem pójdziemy na szaszłyk do Parwany.

– _Dogoworilis!_

Po parku, zwanym popularnie Genocydem, spacerowało się bardzo dobrze. Dzieci szalały na wrotkach, a dorośli rozmawiali. Słowo „ludobójstwo” nie padło ani razu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: