Król - Szczepan Twardoch - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Król ebook i audiobook

Szczepan Twardoch

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Żydowski gangster. Polskie piekło. Warszawa 1937.

Nowa powieść Szczepana Twardocha

Piękne samochody, kobiety, zimna wódka i gorąca krew. Boks, dzielnice nędzy i luksusowe burdele, błoto Woli i eleganckie ulice Śródmieścia. Żydzi i Polacy. Getto ławkowe i walki uliczne. Etniczny, społeczny, religijny i polityczny tygiel Warszawy 1937 roku. A ponad wszystkimi podziałami  zasady gangsterskiego świata, w którym siła jest najcenniejszą walutą.

Wszystko zaczyna się w zatłoczonej sali Kina Miejskiego, gdzie rozentuzjazmowana publiczność przygląda się walce bokserskiej. Trwa ostatnie starcie w meczu o drużynowe mistrzostwo stolicy. Polscy kibice dopingują reprezentanta Legii — znanego falangistę Andrzeja Ziembińskiego. Z żydowskich trybun dobiegają okrzyki na cześć zawodnika klubu Makabi Warszawa, Jakuba Szapiry. Ten wieczór należy do niego. Wśród wiwatów jednych i gwizdów drugich, triumfowi Szapiry przyglądają się siedemnastoletni Mojżesz Bernsztajn oraz Kum Kaplica — stary bojownik PPS, socjalista i Król warszawskiego półświatka.

Czterdzieści lat później, w Tel Awiwie, emerytowany żołnierz Mosze Inbar pochyla się nad maszyną do pisania, by powrócić do wieczoru, w którym po raz pierwszy ujrzał na ringu pięknego, zuchwałego i niezmiernie pewnego siebie boksera. Wówczas nie wiedział jeszcze, że w 1937 roku to właśnie Szapiro, prawa ręka Kaplicy, zabił jego ojca z powodu niespłaconego długu. Nie przypuszczał też, jak wiele w jego życiu zmieni jeden wieczór i spotkanie z Kumem Kaplicą…

Targani namiętnościami bohaterowie, żywe konflikty i emocje, wciągająca akcja i jej nieprzewidywalne zwroty. Do tego pierwszy w polskiej powojennej literaturze tak ciekawy i wolny od mitologizowania portret żydowskiego bohatera oraz pasjonujące realia Warszawy lat 30. XX wieku. Literacki knock-out.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 492

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 41 godz. 5 min

Oceny
4,5 (5293 oceny)
3387
1291
449
102
64
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maber

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana ksiażka. Ale jeszcze bardziej polecam audiobook w genialnym wykonaniu Macieja Stuhra. Maluje głosem obrazy w sposób niezrównany. Jidysz w uliczkach przedwojennej Warszawy brzmi tak niezwykle... Warto się w tym świecie zanurzyć.
84
KwiatKrokusa

Nie polecam

Przekoloryzowana fikcja.
42
sloxo

Nie polecam

Nie idzie słuchać stuhra. Do tego kiepska książka sama w sobie.
43
MASUD44

Całkiem niezła

audiobooka gaśi lektor, generalnie średni często jednak po porostu słaby, lepiej już samemu przeczytać książkę
21
gajoszka

Nie polecam

Męcząca powieść.
22

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: WAL­DE­MAR PO­PEK
Re­dak­cja: WOJ­CIECH ADAM­SKI
Kon­sul­ta­cja ju­da­istyczna: PIOTR PA­ZIŃ­SKI
Prze­kład dia­lo­gów na ję­zyk ji­dysz: EWA GEL­LER
Ko­rekta: JA­CEK BŁACH, EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA, TO­MASZ KUNZ, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: RA­FAŁ KU­CHAR­CZUK
Re­dak­cja tech­niczna: RO­BERT GĘ­BUŚ
Skład i ła­ma­nie: In­fo­mar­ket
© Co­py­ri­ght by Szcze­pan Twar­doch © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2016
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-05903-6
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Któż nie jest nie­wol­ni­kiem?

Her­man Me­lville, Moby Dick

Mo­jego ojca za­bił wy­soki, przy­stojny Żyd o sze­ro­kich ra­mio­nach i po­tęż­nych ple­cach ma­cha­bej­skiego bok­sera.

Te­raz stoi w ringu, to ostat­nia walka wie­czoru i ostat­nie koło tej walki, a ja pa­trzę na niego z pierw­szego rzędu. Na­zy­wam się Moj­żesz Bernsz­tajn, mam sie­dem­na­ście lat i nie ist­nieję.

Na­zy­wam się Moj­żesz Bernsz­tajn, mam sie­dem­na­ście lat i nie je­stem czło­wie­kiem, je­stem ni­kim, nie ma mnie, nie ist­nieję, je­stem chu­dym, ubo­gim sy­nem ni­kogo i pa­trzę na tego, który za­bił mo­jego ojca, pa­trzę, jak stoi w ringu, piękny i silny.

Na­zy­wam się Moj­żesz In­bar, mam sześć­dzie­siąt sie­dem lat. Zmie­ni­łem na­zwi­sko. Sie­dzę przy ma­szy­nie do pi­sa­nia i pi­szę. Nie je­stem czło­wie­kiem. Nie mam na­zwi­ska.

Bok­ser w ringu na­zywa się Ja­kub Sza­piro. Bok­ser ma dwóch pięk­nych sy­nów, Da­wida i Da­niela, ale wtedy tego jakby nie wiem, wiem te­raz, że miał. Ma też czarne, lśniące od cięż­kiej bry­lan­tyny włosy.

Bok­ser za­bił mo­jego ojca. A te­raz wal­czy.

Wal­czy w ostat­nim kole tej walki. Te­raz po pol­sku mówi się „runda”. Więc ostat­nia runda.

Mecz o dru­ży­nowe mi­strzo­stwo sto­licy mię­dzy Le­gią a Ma­kabi za­czął się od wagi mu­szej, a wcze­śniej od dwóch sen­sa­cji. Baś­kie­wicz i Do­roba wal­czyli w wyż­szych ka­te­go­riach, to była sen­sa­cja pierw­sza. Drugą był spór mię­dzy sę­dziami. Chyba jesz­cze nie zna­łem się wtedy na tym, więc nie­wiele mnie to ob­cho­dziło, ale sły­sza­łem, co mó­wią lu­dzie sie­dzący obok. Byli pod­nie­ceni. Walką i sen­sa­cjami.

Sie­dzia­łem w pierw­szym rzę­dzie, w sali Kina Miej­skiego na rogu Dłu­giej i Hi­po­tecz­nej. Salę chęt­nie dzier­ża­wiono, rów­nież na po­trzeby walk. Wy­daje mi się dziś, że to wła­śnie wtedy po raz pierw­szy w ży­ciu oglą­da­łem mecz bok­ser­ski.

Dwie obce so­bie War­szawy zgro­ma­dziły się do­okoła ringu, ja mię­dzy nimi, tuż przy pod­wyż­sze­niu, ale jak­bym sie­dział wszę­dzie, na każ­dym zaj­mo­wa­nym przez Żyda krze­śle, i pa­trzy­łem na ring z bli­ska i z da­leka jed­no­cze­śnie. Nikt mnie nie wi­dział.

Do­okoła ringu zgro­ma­dziły się dwie War­szawy mó­wiące dwoma ję­zy­kami, ży­jące w osob­nych świa­tach, czy­ta­jące inne ga­zety i da­rzące się na­wza­jem w naj­lep­szym ra­zie obo­jęt­no­ścią, w naj­gor­szym – nie­na­wi­ścią, a zwy­kle po pro­stu pełną dy­stansu nie­chę­cią, jakby miesz­kały nie ulica w ulicę, tylko roz­dzie­lone oce­anem, ja zaś by­łem chu­dym mło­dzień­cem o bla­dej skó­rze, uro­dzi­łem się gdzieś tam, nie pa­mię­tam gdzie, chyba sie­dem­na­ście lat wcze­śniej, po­wiedzmy więc, że w roku 1920, i nadano mi imię Moj­żesz, na­zwi­sko Bernsz­tajn zaś zwy­czaj­nie odzie­dzi­czy­łem po ojcu Na­umie, no­siła je rów­nież moja matka Mi­riam, wszy­scy wy­zna­nia moj­że­szo­wego, i uro­dzi­łem się jako oby­wa­tel nie­dawno od­ro­dzo­nej Rzecz­po­spo­li­tej Pol­skiej, i jako tejże Rzecz­po­spo­li­tej oby­wa­tel nieco po­śled­niej­szej niż pol­ska ka­te­go­rii sie­dzia­łem na wi­downi sali Kina Miej­skiego, które kie­dyś było Te­atrem No­wo­ści, po­tem bu­dy­nek na rogu Dłu­giej i Hi­po­tecz­nej za­jął te­atr Bo­gu­sław­skiego, a w końcu za­jęły kino i boks.

Naj­pierw wal­czyli szczu­pli bok­se­rzy wagi mu­szej i ży­dow­ska War­szawa krzy­czała z ra­do­ści, kiedy po walce sę­dzia pod­niósł rękę Rund­ste­ina. Ka­miń­ski, ko­ści­sty pię­ściarz Le­gii, pod­dał się po pierw­szej run­dzie, cały za­lany krwią.

Da­lej – ko­gu­cia. W pierw­szym kole nasz bok­ser, jak do­my­śli­łem się po krzy­kach ży­dow­skiej pu­blicz­no­ści, wy­gry­wał. Na­zy­wał się Ja­ku­bo­wicz. Pol­ski sę­dzia rin­gowy wy­raź­nie fa­wo­ry­zo­wał za­wod­nika Le­gii, re­du­ku­jąc punk­tową prze­wagę Ja­ku­bo­wi­cza ko­lej­nymi, nie­uza­sad­nio­nymi upo­mnie­niami. Koła były trzy, po trze­cim sę­dzia punk­towy nie­spra­wie­dli­wie przy­znał zwy­cię­stwo Baś­kie­wi­czowi z Le­gii i się za­częło. Ja­kiś gruby Żyd w oku­la­rach ci­snął w sę­dziego pa­pie­rową to­rebką pełną wi­śni, krzy­cząc, że tu wszy­scy po­tra­fią li­czyć. Rzu­cił się na niego pol­ski apasz, gru­bas spraw­nie od­da­wał ciosy, roz­dzie­lono ich za­raz, ale mecz na kilka mi­nut prze­rwano.

Gdy salę udało się uspo­koić, do ringu wkro­czyli za­wod­nicy wagi piór­ko­wej i bar­dzo po­wol­nego Szpi­gel­mana z ła­two­ścią na punkty zwy­cię­żył Teddy, czyli Ta­de­usz Pie­trzy­kow­ski, mistrz mia­sta War­szawy, ten sam, który póź­niej, w in­nym świe­cie wal­czył jako wię­zień w obo­zach w Au­schwitz i Neu­en­gamme.

W lek­kiej Ro­zen­blum sku­tecz­nie obił twar­dego i wy­trzy­ma­łego Ba­reję.

W pół­śred­niej Nie­do­bier zde­cy­do­wa­nie do­mi­no­wał nad Prze­wódz­kim, mimo to sę­dzia ogło­sił re­mis. Ży­dow­ska pu­blicz­ność bu­czała, chrze­ści­jań­ska biła brawo.

Po­tem śred­nia. Do­roba z Le­gii po­wa­lił na­szego Szlaza w pierw­szych se­kun­dach pierw­szego koła i nie da się ukryć, Szlaz po pro­stu wlazł mu na prawy pro­sty, który Do­roba miał wy­bu­chowy. I jak wlazł, tak po­legł. Ży­dow­ska pu­blicz­ność po­nuro mil­czała, pol­ska zgo­to­wała zwy­cięzcy aplauz.

W pół­cięż­kiej for­tuna się od­wró­ciła: Neu­ding po­słał na de­ski Wło­stow­skiego, który, li­czony, wstał co prawda przy dzie­wiątce, ale sę­dzio­wie ogło­sili tech­niczny knock-out.

Po­tem na ring wy­szli bok­se­rzy wagi cięż­kiej.

– W pra­wym na­roż­niku za­wod­nik Le­gii War­szawa An­drzej Ziem­biń­ski! – wy­krzy­czał kon­fe­ran­sjer. Okla­ski.

Był z nich wszyst­kich zde­cy­do­wa­nie naj­przy­stoj­niej­szy i w ogóle nie wy­glą­dał jak bok­ser, ra­czej jak lek­ko­atleta. Bar­dzo wy­soki, miał dłu­gie, cho­ciaż umię­śnione koń­czyny i rów­nież długi tors pły­waka, bar­dzo ja­sne, pra­wie białe włosy pod­go­lone po bo­kach i dłuż­sze na gó­rze, za­cze­sane z prze­dział­kiem, oraz bla­do­nie­bie­skie oczy i kan­cia­stą szczękę art déco.

Przez chwilę wy­dał mi się po­dobny do gwiaz­dora fil­mo­wego, ale za­raz zro­zu­mia­łem, że to coś in­nego, że wy­gląda jak ze zdjęć i ry­sun­ków nie­miec­kich spor­tow­ców, aryj­skich pół­boż­ków, ja­kie cza­sem prze­dru­ko­wy­wała ilu­stro­wana prasa. Jed­no­cze­śnie było w jego twa­rzy coś de­li­kat­nego, pra­wie dziew­czę­cego, za­dba­nego, coś, czego nie po­tra­fi­łem na­zwać, a o czym dziś wiem, że jest po pro­stu ce­chą lu­dzi z klas wyż­szych, roz­piesz­cza­nych przez ży­cie.

– W le­wym, pro­szę pań­stwa... – kon­fe­ran­sjer zro­bił pauzę.

Po ży­dow­skich try­bu­nach po­niósł się szum.

– W le­wym na­roż­niku w bar­wach Ma­kabi War­szawa... – jesz­cze jedna pauza.

Szu­miało. Kon­fe­ran­sjer z sa­tys­fak­cją roz­glą­dał się po try­bu­nach. Na mecz przy­szło po­nad dwa i pół ty­siąca wi­dzów.

– Ja­kub Sza­piro!!! – ryk­nął w końcu.

Ży­dow­skich ki­bi­ców roz­no­sił en­tu­zjazm, kla­skali, krzy­czeli, skan­do­wali jego na­zwi­sko, ki­bice pol­scy bili oszczędne brawa, bok­se­rzy sta­nęli na­prze­ciwko sie­bie. Za­brzmiał gong i sala uci­chła.

Był piękny, pięk­nem in­nym niż Ziem­biń­ski, urodą jakby po­sępną, był też tro­chę niż­szy, ale mie­rzył na pewno po­wy­żej me­tra osiem­dzie­siąt, i nie tak smu­kły, wy­raź­nie cięż­szy.

Rysy miał twarde i grube, na no­sie ślad daw­nego zła­ma­nia, mimo to był piękny na­wet w tych śmiesz­nych, lśnią­cych spoden­kach, w gim­na­stycz­nym pod­ko­szulku na ra­miącz­kach z na­pi­sem „Ma­kabi” na piersi i w przy­po­mi­na­ją­cych skar­petki spor­to­wych pan­to­flach, któ­rymi ma­cał ja­sno oświe­tlony ring, jakby do­ty­kał kru­chego lodu, lekko, lewa-prawa, lewa-prawa, tak lekko, jakby nie był zwa­li­stym bok­se­rem wagi cięż­kiej, dzie­więć­dzie­siąt dwa ki­lo­gramy zbi­tych mię­śni, twar­dych ko­ści i aku­rat ta­kiej ilo­ści twar­dego sa­dła nad sze­ro­kim pa­sem bok­ser­skich spode­nek, by wy­peł­nić ka­mi­zelkę, gdy za­mieni spor­towy strój na gar­ni­tur.

Ziem­biń­ski wa­żył osiem­dzie­siąt dzie­więć ki­lo­gra­mów, ale wy­glą­dał na mniej, pod skórą grama tłusz­czu, tylko mię­śnie wy­rzeź­bione ciężką pracą, ni­czym na grec­kim po­sągu.

Czu­łem bar­dzo wy­raź­nie spo­kój i pew­ność sie­bie ży­dow­skiego bok­sera. Czu­łem też przy­jem­ność, dreszcz przy­jem­no­ści, gdy tłum krzy­czał jego na­zwi­sko. I czu­łem, jak ten dreszcz, niby sek­su­alna roz­kosz, roz­cho­dził się w jego ciele, kiedy skan­do­wali:

– Sza-pi-ro, Sza-pi-ro, Sza-pi-ro!

Wi­dzia­łem, z ja­kim spo­ko­jem się nosi, jak jest pe­wien swo­jego ciała, jak nim włada, jak mu się to ciało wy­ćwi­czone, ska­to­wane na tre­nin­gach pod­daje, jakby na­cią­gnięte we­wnętrz­nymi sprę­ży­nami, z jaką swo­bodą pra­cuje głową i ra­mio­nami, jakby prze­śli­zgi­wał się pod bel­kami ni­skiego stropu.

I jak ude­rza.

Siła idzie z nóg. Stopy, we­wnętrzne kra­wę­dzie, ko­lana do środka, wszystko bar­dzo sprę­ży­ście, prawa pięść w rę­ka­wicy broni za­wia­sów żu­chwy z pra­wej strony, le­wych – lewy bark, łok­cie bli­sko przy ciele. A kiedy ude­rza, całe ciało musi się spiąć w jed­nym wy­rzu­cie ener­gii.

Lewe bio­dro i bark skrę­cają się, szarp­nięte mię­śniami brzu­cha i grzbietu. Skurcz tych mię­śni ści­ska prze­ponę, że­bra, dla­tego ude­rze­niu to­wa­rzy­szy syk­nię­cie, kiedy ucieka wy­ci­śnięte z płuc po­wie­trze.

Skręca się też lewa stopa, jakby peta ga­sił, i na­gle wy­rzuca lewą rękę, jakby ka­mie­niem rzu­cał, pięść się w lo­cie skręca i ude­rza krót­kim strza­łem, jak ba­tem, i za­raz wraca, jakby cały był sprę­żyną.

Cza­sem jed­nak pię­ści nie owija ban­daż ani nie otula rę­ka­wica. Cza­sem pięść nie ude­rza w wo­rek. Cza­sem kość ude­rza o kość, sy­pią się zęby.

Cza­sem tak wła­śnie jest. Cza­sem tak musi być.

Ale te­raz ta­necz­nym kro­kiem pod­cho­dzi do Ziem­biń­skiego, pły­nie po ringu, zmie­nia nogi, tro­chę jak Char­lie Cha­plin w ki­no­wej ko­me­dii, pod­cho­dzi, lewą de­li­kat­nie dźga­jąc po­wie­trze, jakby szu­kał dziury w ota­cza­ją­cym prze­ciw­nika ko­ko­nie.

Ziem­biń­ski od­po­wiada, wal­czy do­brze, to świetny bok­ser, te­raz to wiem, bo wtedy chyba nie wie­dzia­łem, wy­daje mi się, że nie zna­łem się na bok­sie, że pa­trzy­łem i nie wie­dzia­łem, co wi­dzę, ale te­raz przy­po­mi­nam so­bie moje ów­cze­sne na nich spoj­rze­nie i wy­daje mi się ono spoj­rze­niem ro­zum­nym, spoj­rze­niem ana­li­tycz­nym, spoj­rze­niem do­strze­ga­ją­cym w nich wszystko, co do­strzec po­trafi tylko spoj­rze­nie wprawne, za­zna­jo­mione z tym, na co pa­trzy. Może to moje spoj­rze­nie dzi­siej­sze, nie ów­cze­sne.

Wal­czyli w tem­pie szyb­szym niż to, w ja­kim zwy­kle wal­czą ciężcy bok­se­rzy. Przed któ­rymś z szyb­kich jak Lu­xtor­peda (tak na­stęp­nego dnia na­pi­sali w ga­ze­cie) le­wych Ziem­biń­skiego Sza­piro scho­dzi ob­ro­tem, lecz nie na wio­dą­cej le­wej no­dze, tylko na pra­wej i na mo­ment przyj­muje po­stawę mań­kuta, z prawą z przodu, po czym za­sko­czo­nemu Ziem­biń­skiemu wrzuca w twarz dwa szyb­kie prawe, roz­bi­ja­jąc lewy łuk brwiowy. Bok­ser Le­gii na­wet nie wie, co go tra­fiło, ale Sza­piro mu od­pusz­cza, od­ska­kuje, roz­luź­nia się metr da­lej, cho­ciaż mógłby go te­raz ze­pchnąć na liny, za­sy­pać gra­dem sier­pów na głowę i że­bra.

– Kończ go te­raz, kończ...! – krzy­czy se­kun­dant.

Sza­piro mógłby te­raz skoń­czyć. Ale od­pusz­cza. Jest pewny sie­bie, zbyt pewny sie­bie. Igno­ruje krzyki se­kun­danta. Chce się jesz­cze bić.

Ma trzy­dzie­ści sie­dem lat. Nie jest już młody. Uro­dził się jako pod­dany cara Mi­ko­łaja II, pod ad­re­sem No­wo­lipki 23, nu­mer miesz­ka­nia 31, nie­całe dwa ki­lo­me­try od miej­sca, w któ­rym wła­śnie wal­czy. W ak­cie uro­dze­nia fi­gu­ruje ro­syj­skie imię Иаков, żona (cho­ciaż nie mają ślubu, to jed­nak żona) mówi do niego po pol­sku „Ja­kub”, albo cza­sem, tak jak matka, zwraca się doń imie­niem Jan­kiew, po ży­dow­sku, na­zwi­sko po­zo­sta­wało nie­zmienne, ale dla mnie za­wsze był Ja­ku­bem, kiedy oczy­wi­ście prze­stał być pa­nem Sza­piro.

Przy­glą­da­łem mu się wtedy z nie­na­wi­ścią, cho­ciaż nie wie­dzia­łem jesz­cze, że za­bił mo­jego ojca. Wie­dzia­łem tylko, że go za­brał. Wszyst­kiego do­wie­dzia­łem się póź­niej i póź­niej też po­ko­cha­łem Ja­kuba Sza­pirę i chcia­łem stać się Ja­ku­bem Sza­pirą i może ja­koś się nim sta­łem.

A może już wiem. Może wiem już wszystko.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki